TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 23 Sierpnia 2025, 11:02
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Jak Polak z Portugalczykiem po angielsku | dzień 2

Jak Polak z Portugalczykiem po angielsku | dzień 2

Podczas Camino bardzo ważne są spotkania z innymi ludźmi, nie tylko pielgrzymami. Nawet jeśli czasem wynikają z tego bardzo zabawne sytuacje i to tam, gdzie wskazana jest absolutna powaga.

Drugi dzień mojego pielgrzymowania rozpoczynam sam, podobnie jak pierwszy. Na początku przez kilka kilometrów idę wzdłuż ruchliwych ulic, więc nie jest jakoś przyjemnie, dlatego myślami wracam do dnia poprzedniego, kiedy szedłem najpierw wzdłuż linii brzegowej rozlewiska rzeki Tag (dla Portugalczyków Tejo) a potem przez pola, podczas gdy nad moją głową co i rusz przelatywały samoloty startujące z lizbońskiego lotniska. To właśnie wtedy patrząc na te samoloty, wyobraziłem sobie, że może któryś z nich za jakąś godzinę będzie w Santiago, a ja się będę tłukł po drogach przez ponad trzy tygodnie. 

Homo sapiens i homo viator

Rozmyślałem wówczas o tym, czym się różni homo sapiens od homo viator, za którego się uważam. I wyszło mi na to, że homo sapiens wsiadłby do samolotu i poleciał do Santiago. Zaoszczędziłby czasu i pieniędzy, podróż odbyłby w komfortowych warunkach i w towarzystwie dobrze ubranych i raczej pachnących ludzi.Co zyskuje natomiast homo viator, który wędruje do Santiago pieszo? Na pewno poczucie wolności, bliskość Boga i natury, poznaje swoje ograniczenia i uczy się pokonywać własne słabości. Spotyka ludzi, z którymi może porozmawiać o wszystkim, jakby znał ich całe życie i naprawdę rzadko się zdarza, że ktoś ma nos w książce albo słuchawki na uszach (co w samolocie jest nagminne). Myślę też, że homo viator ma zawsze poczucie, jak najbardziej właściwe, że całe życie jest drogą i tak naprawdę nigdzie nie jesteśmy u siebie. A jeśli ciągle jesteśmy w drodze, to nie możemy ciagnąć za sobą całego tego balastu rzeczy niepotrzebnych. Camino uczy jak niewielu rzeczy naprawdę potrzebujemy i jak tym niewiele można się jeszcze podzielić.

Mój pierwszy towarzysz Remi

W każdym razie ten odcinek przy drodze szybkiego ruchu w pewnym momencie się zakończył i rozpoczęła się piękna promenada wzdłuż Tagu (notabene ta część Camino nosi nazwę Camino de Tejo, więc możecie sobie wyobrazić, że cała droga przebiega w niedalekiej odległości od rzeki). Widziałem mnóstwo starszych i młodszych fanów joggingu, niestety większość właśnie ze słuchawkami na uszach, ale żadnego pielgrzyma. Jednak i ten odcinek niestety dobiegł końca i rozpoczęły się nieco trudniejsze warunki, również ze względu na coraz dotkliwsze słońce. Podobnie jak wczoraj, kilkanaście kilometrów szedłem bez odpoczynku i wreszcie zatrzymałem się w jednym barze na kawę i tam właśnie wreszcie ujrzałem kogoś z plecakiem i muszlą św. Jakuba. Bardzo się ucieszyłem, przywitaliśmy się, ale mężczyzna oznajmił mi, że on już szuka miejsca do spania, więc ruszyłem dalej sam. Jednak po kilkunastu minutach zauważyłem, że idzie za mną i to bardzo szybko. Poczekałem na niego pod mostem i wtedy już oficjalnie się poznaliśmy.

Remi jest z Francji, z samego Paryża, ma piątkę dzieci, ale niestety jest rozwiedziony. Odbył już kilka dwutygodniowych wersji Camino, teraz chce dojść do Porto, a za rok z Porto do Santiago. A może wcześniej, bo jest już na emeryturze. Z Remim rozmawiamy całą drogę o małżeństwie, o kapłaństwie, o celibacie, o wędrowaniu. Remi jest mi wdzięczny, bo gdyby mnie nie spotkał, na pewno nie poszedłby dalej z powodu zmęczenia, a razem oczywiście raźniej. I tak docieramy do miejscowości Azambuja, gdzie zatrzymujemy się w pierwszym na tej trasie prawdziwym albergue dla pielgrzymów, z piętrowymi łóżkami i bardzo życzliwym hospitallero, który wszystko nam opowiedział i wyjaśnił. Nawet nas trochę przestrzegł przed kolejnym etapem. Ale nas nie interesowało jutro, tylko prysznic, pranie i łóżko. A to już mieliśmy zapewnione i nic więcej do szczęścia nie potrzebowaliśmy.

Ty jesteś księdzem!

Może nie tak do końca nic, bo ja potrzebowałem jeszcze Mszy Świętej. Poszedłem więc do miejscowego kościoła, pomodliłem się trochę, a potem kiedy jakiś mężczyzna wszedł do zakrystii pospieszyłem za nim. Okazało się, że był to stały diakon, który zaczął przygotować wszystko do Mszy i mówił po angielsku. Zapytałem, czy będę mógł się dołączyć do koncelebry. Yes, yes - odpowiedział. Podał mi szaty liturgiczne, ubrałem się i czekałem kiedy przyjdzie miejscowy ksiądz. Co prawda diakon co jakiś czas pytał mnie o jakieś kwestie dotyczące liturgii, ale ja ciągle odpowiadałem, że wszystko zdecyduje miejscowy ksiądz, bo ja nie znam portugalskiego. Yes, yes - odpowiadał zawsze diakon. Kiedy dwie minuty brakowało do dziewiętnastej, o której miała się zacząć Msza, zapytałem po angielsku:
– Gdzie jest ksiądz?
– Ty jesteś księdzem! - odparł również po angielsku diakon niemal dotykając mnie palcem wskazującym.
– Ale ja nie znam portugalskiego! - jęknąłem.
– To zrób to po swojemu - diakon wzruszył ramionami i pokazał zegarek, że czas wychodzić.

Rzuciłem okiem na kościół, były tam same miejscowe babcie, a także Remi, który mówił po angielsku, więc szybciutko znalazłem na tablecie tekst Mszy po angielsku i formularz z dnia dzisiejszego i dzwonek zadzwonił. Ja odprawiałem po angielsku, a diakon całą liturgię słowa odczytał po portugalsku. Jak się okazało proboszcz był na urlopie i tego dnia miała być tylko liturgia Słowa. Tak żeśmy się z diakonem po angielsku dogadali :)

Tekst i zdjęcia ks. Andrzej Antoni Klimek
 Film z drogi | dzień 2

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!