Dzień czternasty dniem spotkań | dzień 14
To już dwa tygodnie na szlaku i wszystko jest bardzo dobre: modlitwa, samotność, spotkania… Wszystko! No może oprócz jajecznicy.
Wychodzę z albergue ponownie razem z Włochem Giuseppe, a naszym celem jest São João da Madeira. Niestety, nie wyrusza z nami Daniela, która ma tak zmasakrowane stopy, że nie jest w stanie iść dalej, więc skorzysta z autobusu. Postanowiła jeden dzień odpocząć z nadzieją, że może jutro będzie w stanie maszerować. Jednak bardzo chce się z nami spotkać, więc plan jest taki, że Daniela jedzie autobusem i znajdzie jakiś nocleg, z którego my też będziemy mogli skorzystać. No i mamy razem zjeść lunch. Giuseppe jest entuzjastą takiego planu, bo po pierwsze: nie chce iść sam, a po drugie: nie chce robić więcej niż 25 km dziennie, a tyle mniej więcej jest do São João. Ja jestem trochę mniej entuzjastą, choć oczywiście lubię towarzystwo i Włocha, i Niemki. Ale, przy takich założeniach, jutro będziemy mieć jakieś 36 km do Porto… I to całkiem niełatwej trasy. Daniela, o ile do Porto dojdzie, ma zamiar poświęcić dzień na zwiedzanie, a ja, jak wiecie, nie chcę ani dnia spędzić w jednym miejscu, chcę być ciągle w drodze, ale chciałbym też choć trochę zwiedzić Porto. Więc dla mnie lepiej byłoby dzisiaj zrobić więcej, a jutro mniej, żeby całe popołudnie mieć wolne, co fajnie się udało w Fatimie, Tomar i Coimbrze. Znowu trzeba podjąć decyzję, a każda z nich oznacza, że coś jednak stracę…
Zjazd klasowy na Camino
W każdym razie spokojnie nam się idzie z Giuseppe, pogoda jest świetna dla pielgrzymów, bo słońce nie dokucza, nawet poranna mżawka nie za bardzo nam się dała we znaki, a kiedy zatrzymaliśmy się w barze na kawę dołączyła do nas bardzo ciekawa para Amerykanów, również pielgrzymów. Okazali się być małżeństwem z Arizony, Thomas z korzeniami sprzed kilku pokoleń gdzieś z Europy wschodniej (być może nawet z Rosji, ale w związku z trwającą agresją na Ukrainę, nie eksponował za bardzo tego faktu, natomiast znał trochę słów po rosyjsku), a jego żona Hong Yu (wiadome korzenie), którzy zmierzali do Porto, gdzie 61-letnia Hong Yu spotka się z 16 innymi kolegami i koleżankami, z którymi 44 lata temu, jeszcze w Chinach, ukończyła gimnazjum! Takie sobie spotkanie po latach ustalili i potem razem pójdą pieszo dalej do Santiago!
- Możesz sobie to wyobrazić - mówił Thomas, - że ja będę musiał przez tyle dni znosić nie tylko moją żonę, ale szesnastu innych takich jak ona? Nie wiem, czy ja to wytrzymam, ale przede wszystkim czy ta zbieranina w ogóle dotrze do celu - żartował, podczas gdy Hong Yu była niesamowicie podekscytowana na spotkanie z kolegami, którzy rozjechali się po świecie, a niektórych nie widziała od czasów szkolnych. Wcale jej się nie dziwię, bo ja też szykuję się na spotkanie z moimi kolegami i koleżankami z podstawówki 40 lat po jej ukończeniu! No, ale to będzie dopiero w październiku i w Strzelinie, ale kto wie, może ich namówię na następne spotkanie gdzieś na szlaku.
Nieco po południu docieramy z Giuseppe do São João i dostajemy wiadomość od Danieli z informacją o miejscu, gdzie na nas czeka z Lunchem. Ja już wiem, że czuję się świetnie i pójdę dalej. Giuseppe zostaje. Jemy więc razem obiad w restauracji i wygląda jakby kelnerka robiła wszystko, abyśmy jak najwięcej czasu spędzili razem, bo niesamowicie ślamazarnie nas obsługuje. Na szczęście nikt z nas się nie irytuje, bo oni nigdzie się nie spieszą, a mi też dobrze zrobi dłuższy odpoczynek. Wreszcie nadchodzi chwila rozstania i nie ukrywam, że jest mi trochę smutno. Danieli pewnie już nie zobaczę, bo przy jej problemach ze stopami jest wysoce wątpliwe, że mnie dogoni na trasie. Wiem niemal wszystko o jej życiowych problemach i nie miałbym nic przeciwko temu, aby jeszcze przez kilka dni jej potowarzyszyć i choćby obecnością pomóc. Żegnamy się jak starzy przyjaciele. Ze wzruszeniem. Ale zostawiam ją pod opieką Giuseppe. To nic, że ona mówi po niemiecku i angielsku, a Giuseppe po włosku i hiszpańsku. Na pewno się dogadają.
Małe spotkania duże radości
O 14.30 ruszam w dalszą trasę. Sam. Trochę mi smutno i pewnie ten smutek na mojej twarzy zauważyło pewne starsze małżeństwo, oczywiście pielgrzymi, ale na rowerach, więc kiedy zobaczyli moją muszlę i plecak natychmiast zaczęli mi z radością machać. Więc ja też się uśmiechnąłem i podszedłem do nich.
– Skąd jesteście? - zapytałem.
– Z Nowej Zelandii - odpowiedziała z uśmiechem mająca pod siedemdziesiątkę kobieta.
– O rany! To musicie na tych rowerkach pedałować ładnych kilka miesięcy - zażartowałem.
– O tak! Wyjechaliśmy trzy lata temu! - pani spokojnie przyjęła tonację żartobliwą, po czym wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Oczywiście rowery przyleciały razem z nimi samolotem i jadą od Lizbony, ale i tak trzeba ich podziwiać, bo przynajmniej 50 km dziennie robią, a przecież to już starsi państwo. Po chwili rozmowy żegnamy się wylewnie i każdy w swoją stronę: oni szukają obiadu a ja maszeruję dalej, już z przysłowiowym bananem na twarzy. Bo znowu sobie przypomniałem, jakie wspaniałe jest Camino. Każdy spotkany człowiek jest twoim towarzyszem i powodem do radości, nawet jeśli na kilkadziesiąt sekund. Nieco później na trasie spotykam Teodora z Rumunii, który idzie… w przeciwnym kierunku. Jego celem jest Fatima. A rozpoczął swoje pielgrzymowanie w Irun, przeszedł całe Camino del Norte (które ja zrobiłem 14 lat temu) do Santiago, dotarł do Finisterre i z powrotem, a teraz zmierza właśnie do Fatimy, jest w drodze od 40 dni, co oznacza, że musi robić przynajmniej 40 km dziennie. Opowiada mi, że od Porto jest coraz trudniej o nocleg, bo mnóstwo pielgrzymów, a ja go pocieszam, że teraz będzie miał coraz mniej spotkań i coraz więcej miejsc wolnych do spania.
Jajecznica na…
Kiedy o 19.00 docieram do albergue w Grijó czuję się bohaterem: zrobiłem 44 km. W albergue oprócz mnie jest Alessio, też Rumun urodzony i żyjący w Italii i Portugalka Celine. Z dumą obwieszczam im, że machnąłem 44 km i wyczekiwałem na jakieś „wowy”, ale Portugalka nie powiedziała nic, a Alessio, że on zrobił dzisiaj… 60 km! I był na miejscu o szesnastej! Trochę mnie zbił z tropu, ale poźniej był tak dobry, że podzielił się ze mną kupionym wcześniej jedzeniem, czyli dostałem trzy jajka, pół bagietki i kilka plasterków żółtego sera. To był super gest, bo do sklepu było ponad 2 km! Jajecznicy nie jadłem od miesiąca, więc możecie sobie wyobrazić jak byłem podjarany, kiedy ją sobie smażyłem… Niestety, pomyliłem butelkę z olejem z butelką z płynem do zmywania… No ale jest bagietka i ser :) Co trzeba mieć we łbie, żeby jajecznicę smażyć na płynie do zmywania? Tak uczciłem dwa tygodnie pielgrzymowania…
Tekst i zdjęcia ks. Andrzej Antoni Klimek
Film z drogi | dzień 14
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!