Bliskość
Kiedy 21 lat temu zostałem księdzem i wikariuszem jednej z kaliskich parafii, znalazłem się w sporym mieście, w którym nie znałem praktycznie nikogo. Do domu było dość daleko, księży zbyt wielu nie znałem i w sposób zupełnie naturalny, aby nie powiedzieć niezauważalny czy nieuświadomiony dla siebie samego, otworzyłem się na młodzież w swojej parafii, która, chyba mogę tak powiedzieć, w moim wikariuszowskim mieszkanku znalazła drugi dom, który był dla nich otwarty o każdej porze dnia i nocy. Później wyjechałem na studia do Italii, gdzie niemal od samego początku zostałem również proboszczem peryferyjnej parafii w mieście wielkości Kalisza. Tam również moja plebania była otwarta, ale jeszcze częściej ja gościłem w domach moich parafian. Taki styl, takie tradycje, ciągle pośród ludzi, wspólne posiłki. Z tych czasów dobrze pamiętam słowa jednego z moich świeckich przyjaciół Reginaldo, który mówił mi, że może to i fajnie być księdzem, ale te wieczory w samotności... A ja mu wówczas odpowiedziałem, że jeśli mi się trafi taki wieczór, że jestem sam, to nie mogę się Bogu nadziękować! (uwaga do złośliwców: chodzi o wieczory, a nie o noce ;). Później był Nowy Jork i zupełne odwrócenie sytuacji: moje mieszkanie było niczym klauzura zakonna, ale identycznie było również z mieszkaniami moich parafian. Spotkania na modlitwie w kościele, w salce, albo towarzysko w restauracji. Nigdy w czyimś domu (poza wyjątkami, które potwierdzały regułę). Po powrocie do Polski zamieszkałem z racji pełnionego urzędu redaktora „Opiekuna” w budynku Kurii i z przyczyn oczywistych sytuacja znacznie bliższa standardów amerykańskich, czyli raczej dystans...
Pewnie się zastanawiacie, do czego zmierzam, więc nie będę dłużej kluczył: po ośmiu latach mieszkania w Kurii przeprowadzam się definitywnie do mojej parafii, do której Ksiądz Biskup posłał mnie 16 października ubiegłego roku. I bardzo się z tego cieszę i bynajmniej nie chodzi o trud codziennego dojeżdżania (bo nadal będę dojeżdżał, tym razem do redakcji). Chodzi o bliskość.
Czytałem rozmowę z ks. biskupem Rysiem, który w odpowiedzi na pytanie, jakie słowo z pielgrzymki papieża Franciszka do Polski najbardziej mu utkwiło, odpowiedział: „Bliskość. Od tego słowa Franciszek zaczął i na tym właściwie skończył, bo tak interpretował podczas niedzielnej Mszy w Brzegach przejście Jezusa przez Jerycho. Jezus nie ogranicza się tam tylko do głoszenia nauki czy pozdrawiania kogoś, ale - jak mówi Ewangelista - chce przejść przez miasto.
Bliskość to bycie z ludźmi i wśród ludzi. To też pewien styl działania Kościoła. Wiadomo, że Franciszek często o tym mówi, ale uświadomiłem sobie, że tym razem mówi do mnie. Ta bliskość to nie tylko wyjście do ludzi, bo przecież można wyjść i szybko wrócić. A tu chodzi o pewien sposób bycia. Tłumaczył nam to także podczas spotkania z biskupami. Mówił, że parafia albo będzie strukturą zamkniętą, albo wspólnotą wychodzącą. Bliskość polega też na możliwości dotknięcia. To słowo także padało”. Tyle bp Ryś, a ja mogę tylko skromnie podsumować: BINGO!
ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!