TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 13:03
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

W poszukiwaniu przodków - Warto nad Wartą (1)

W poszukiwaniu przodków

Warta

Fot. Gotycki zamek arcybiskupów gnieźnieńskich

W wakacyjnym cyklu zapraszamy Czytelników nad rzekę Wartę i piękne miejsca położone w jej dolinie. Zaczniemy najbliżej źródła i jednocześnie najbliżej granic naszej diecezji - w Uniejowie. Tym razem forma tych podróży będzie przypominać powieści przygodowe, a może nawet sensacyjne.

- Dzień dobry! - kobieta zadziwiająco podobna do mojej świętej pamięci żony uśmiechnęła się szeroko, co pewnie miało na celu oswojenie mnie, ale nie odniosło żadnego skutku. Prawdopodobnie moja skwaszona jak zwykle mina skwasiła się jeszcze bardziej.

- Dzień dobry! - odpowiedziałem, a właściwie odburknąłem i szybko sięgnąłem po jakieś katolickie czasopismo leżące na stoliku, aby kobieta sobie nie pomyślała, że podobieństwo do mojej śp. żony otworzy jej przystęp do mnie. Usiadłem i szybko otworzyłem gazetę trzymając ją na wysokości oczu, choć myślami byłem zupełnie gdzie indziej. Niewidzącym wzrokiem wodziłem po szpaltach kolejnych stron, które dość nerwowo przekładałem.

- Nie chciałabym przeszkadzać w lekturze - powiedziała kobieta i chociaż na nią nawet nie spojrzałem, wiedziałem, że się uśmiecha. Tego uśmiechu nie dało się nie słyszeć. - Zresztą, chyba i tak pan nie czyta, bo trzyma pan tę gazetę do góry nogami - kontynuowała kobieta i tym razem nawet nie musiałem sobie wyobrażać jej uśmiechu, bo jej chichot, choć delikatny, był całkiem wyraźnie słyszalny.

- Holender! - niemal zakląłem, kiedy przybliżyłem gazetę do oczu i zorientowałem się, że faktycznie, przez cały czas była odwrócona do góry nogami. To już dobrych piętnaście lat, jak bez okularów nie mam szans na czytanie, ale przecież mogłem choć uważniej spojrzeć na stronę tytułową, żeby nie wyjść na idiotę.

- Proszę się nie przejmować, naprawdę potrafię uszanować czyjeś pragnienie milczenia i doskonale pana rozumiem. Mój mąż był bardzo do pana podobny - powiedziała kobieta.

- A pani jest podobna do moje świętej pamięci żony - wyrwało mi się zupełnie niepotrzebnie i pewnie aż się zaczerwieniłem. Odłożyłem gazetę na stolik i zacząłem się wpatrywać w wiszący na ścianie plakat Światowych Dni Młodzieży.

- Mój mąż zmarł trzy lata temu i przyjechałam tutaj do Siedlątkowa zamówić Mszę Świętą w rocznicę śmierci - powiedziała kobieta. - I naprawdę nie chcę panu przeszkadzać, chciałam tylko powiedzieć, że zanim pan wszedł, z kancelarii wychylił się miejscowy proboszcz i powiedział, że właśnie rozpoczął spisywanie protokołu małżeńskiego i że to trochę potrwa. Może nawet godzinę. Zasugerował mi spacer, ale jak dla mnie jest zbyt gorąco, a poza tym tutaj spacerowałam zawsze z moim mężem i sama nie potrafię. W każdym razie proszę się nastawić na troszkę dłuższe oczekiwanie - kobieta uśmiechnęła się, po czym przeciągnęła dwoma palcami po swoich ustach, jakby zamykała je na zamek błyskawiczny. U około sześćdziesięcioletniej kobiety gest wykonywany zwykle przez dzieci wyglądał bardzo sympatycznie i przez chwilę nawet pomyślałem, że może zaproponuję jej wspólny spacer, ale trwało to dosłownie ułamek sekundy i na powrót wstąpił we mnie zgorzkniały i zamknięty w sobie człowiek. Czyli ja.

- Czytałem, że to najmniejsza parafia w Polsce, niewiele ponad 100 wiernych, jeśli się nie mylę, i ostatnią rzeczą, jakiej bym się spodziewał, to że będę stał w kolejce do kancelarii parafialnej - burknąłem po swojemu.

- Takie miejsca mają swój urok, jak pan widzi, bo i pan i ja jesteśmy spoza parafii, a jednak coś nas do niej sprowadziło - uśmiechnęła się kobieta. - Ops! Przecież miałam milczeć! - zmitygowała się szybko i znowu powtórzyła ten śmieszny gest zamykania buzi na zamek. Mam nadzieję, że tym razem definitywnie. Zacząłem żałować swojej decyzji o przyjeździe do Siedlątkowa. Mogłem po prostu zadzwonić i się dowiedzieć. Wszystko przez ten film.

- Oglądała pani taki film pod tytułem „Hanami. Kwiat wiśni”? - powiedziałem i kiedy usłyszałem swój własny głos, mało się nie zapadłem pod ziemię. Jak mogłem? Tak bardzo starałem się zniechęcić tę kobietę do rozmowy, a teraz sam się wyrywam, jak Filip z konopi, i to z takim banalnym tekstem. Zacząłem w duchu prosić Boga, żeby kobieta wytrwała w swoim postanowieniu.

- Nie przypominam sobie - odpowiedziała kobieta, cała uszczęśliwiona - ale proszę mi opowiedzieć.

- Taki dziwny film - mój głos znowu przypominał warknięcie psa.

- No, to za dużo mi pan nie powiedział. Jakbym miała wnuczkę przy sobie, to ona zaraz by mi wszystko znalazła w internecie za pomocą telefonu komórkowego, ale wnuczki tutaj nie ma, a ja choć mam taki telefon, wie pan, prezent właśnie od wnuków, na sześćdziesiąte urodziny, to jednak wcale nie potrafię się nim jeszcze posługiwać. Ale się nauczę! W końcu mam go dopiero dwa dni - powiedziała kobieta, jakby chciała podkreślić, że urodziny były dopiero co. Normalny mężczyzna na pewno złożyłby jej życzenia. Ale nie ja. Ja zawsze byłem skoncentrowanym na sobie egoistą, szczęśliwym, bo moja świętej pamięci żona całe życie starała się, abym był szczęśliwy, a teraz kiedy ona zmarła, nadal byłem zamkniętym w sobie egoistą, tylko już nie szczęśliwym, a zgorzkniałym.

- Czy to hanami to jest coś chińskiego? - delikatnie zapytała kobieta.

- Nie chińskiego, tylko po japońsku - odpowiedziałem nie bez poczucia wyższości, którego niestety nie udało mi się ukryć. Żeby trochę przykryć to zadufanie zacząłem tłumaczyć. - Hanami to jest noc, podczas której drzewa wiśni zakwitają. Japończycy potrafią to dokładnie przewidzieć i w taką noc nie śpią w domu tylko w parku, aby nie stracić tego poranka, kiedy drzewa pokrywają się kwiatami.

- Co za piękny zwyczaj! Pewnie jest pan zafascynowany Japonią? - kobieta okazywała entuzjastyczne wręcz zainteresowanie.

- Nie - odszczeknął pies we mnie.

- Pewnie pańska żona była...

- Też nie - pies szczeknął dwa razy i poczułem się jak ten cały Sułek z radiowej audycji „Kocham pana, panie Sułku”, czyli cham i prostak. - Przepraszam! - wykrztusiłem wreszcie.

- Proszę nie przepraszać. Każdy z nas ma inny sposób przeżywania żałoby po małżonku. Wie pan, myślę, że gdybym ja pierwsza umarła, mój mąż przeżywałby to podobnie jak pan. Zamknąłby cały żal w sobie... A ja się podzieliłam moim żalem z tymi, których kocham, no i nie ukrywam, że wiara bardzo mi pomaga. Wiem, że on na mnie czeka po drugiej stronie. Wiem, że jest szczęśliwy. Wiem, że chce, żebym ja była szczęśliwa. Więc muszę jeszcze dużo przeżyć i choć on wszystko pewnie widzi, to kiedyś ja mu to wszystko opowiem, jak to wygląda, czy wyglądało, z mojej strony. A jak pan widzi, mówić to ja lubię... - uśmiechnęła się kobieta.

- Może ma pani rację i pewnie moja żona też tak by to przeżywała - powiedziałem. Po krótkiej chwili milczenia postanowiłem opowiedzieć jej o filmie. - Ten film, o którym wspomniałem, opowiada o pewnym małżeństwie. Dwoje Niemców. On klasyczny Niemiec, poukładany, dom, praca, kanapki do pracy, wąski krąg zainteresowań, a ona jak się okazało pełna zainteresowań zwłaszcza odnośnie kultury japońskiej. I wie pani, ona się poświęciła takiemu prostemu życiu ze swoim mężem i choć rozwijała swoje zainteresowania to jednak nie realizowała swoich marzeń, bo mąż nie był zainteresowany. I dopiero po jej śmierci on zaczyna odkrywać swoją żonę i jej pasje. I postanawia spełnić jej marzenia. Wyjeżdża do Japonii. Nie będę pani dalej opowiadał, myślę że warto ten film zobaczyć. Nie ukrywam, że dla mnie stał się takim bodźcem, aby uczynić coś podobnego. Po śmierci żony przez rok byłem jak w letargu, prawie odszedłem od Kościoła i od Boga, obrażony, że mi ją zabrał. A potem zobaczyłem ten film. I wie pani co? W tym filmie kobieta miała na imię Trudi a jej mąż Rudi. Jego imię mieści się w jej imieniu... Jakby jego mały świat mieścił się w jej świecie. I choć jej był znacznie szerszy i bogatszy ona się zredukowała do jego małego świata. I on to odkrył po jej śmierci. Dokładnie tak samo było ze mną i moją żoną... Po jej śmierci zacząłem sobie przypominać, co lubiła moja żona, o czym marzyła, jakie były jej pasje. Pewnie się pani zapyta, dlaczego musiałem sobie takie rzeczy przypominać... Przecież każdy wie, jakie są pasje małżonka... I ma pani rację, tylko że ja wszystkie pasje mojej żony i jej marzenia, jedno po drugim wybijałem jej z głowy... Bo ja miałem dwie pasje: grzyby i ryby. Najlepiej z kumplami. I blisko domu. Żeby nie wydawać pieniędzy na transport. A że moja żona kochała mnie bardziej niż ja ją, więc wokół tego kręciły się nasze urlopy. I dlatego muszę sobie teraz przypominać, i wcale nie jest tak łatwo, co interesowało moją żonę - powiedziałem i jakoś mi się lekko zrobiło na sercu. Ta obca kobieta była pierwszą osobą, która usłyszała ode mnie takie wyznanie. Nawet w spowiedzi nie potrafiłem tak dosadnie tego określić.

- I dlatego przyjechał pan do Siedlątkowa? - zapytała kobieta.

- Tak. Moja żona kiedyś zapragnęła odtworzyć swoje drzewo genealogiczne. Oczywiście wybiłem jej to z głowy, wyśmiewając, że ulega modom. Nawet, wstyd się przyznać, ale powiedziałem jej wówczas, że może jeszcze sobie tatuaż strzeli na kostce, i tak się skończyła rozmowa o drzewie genealogicznym - powiedziałem i na samo wspomnienie bym się spoliczkował. No ale moja kochana żona powiedziała wówczas: „Kochanie, nie denerwuj się... A jakbym miała sobie zrobić tatuaż, o czym oczywiście nie myślę, to byłyby to twoje inicjały w serduszku”.

- Nie wiedziałam, że ta parafia jest aż tak stara, żeby się w jej archiwach doszukiwać odległych przodków. My z mężem przez dziesięć lat mieszkaliśmy w niedalekim Uniejowie i lubiliśmy tu przyjeżdżać czasami na Mszę Świętą w niedzielę, ale zawsze byłam przekonana, że to raczej młoda parafia - powiedziała kobieta.

- I w pewnym sensie ma pani rację. Bo Siedlątków, jak wyczytałem, stał się ponownie samodzielną parafią dopiero w 1958 roku. I moja żona tutaj była ochrzczona, ale nigdy tutaj nie byliśmy razem. Dopiero po jej śmierci, kiedy postanowiłem spełnić jej marzenie i odtworzyć jej drzewo genealogiczne, dowiedziałem się, że była ochrzczona jako kilkuletnie dziecko, ponieważ jej rodzice należeli wówczas do partii i chcieli to zrobić po kryjomu. Początkowo myślałem, że po prostu wybrali sobie taką najmniejszą parafię w Polsce ot tak, z kaprysu, ale zdaje się, że motywy były jednak głębsze. Bo Siedlątków był parafią wcześniej, od 1642 roku aż do 1882, kiedy to stał się kościołem filialnym parafii w Pęczniewie i najprawdopodobniej babcia mojej żony była tu ochrzczona i stąd wybór tej akurat parafii. No i stąd moja tutaj obecność. Chciałbym sprawdzić tę babcię mojej żony i może w ten sposób odkryję jej pradziadków i posunę się w głąb drzewa genealogicznego mojej żony. Pewnie, że mogłem zadzwonić, ale powiem pani, że czasami księża się denerwują zawracaniem głowy w takich sprawach - wyjaśniłem i pomyślałem, choć głośno tego nie powiedziałem, że chyba dobrze zrobiłem, bo wyjątkowo dobrze na mnie oddziaływała obecność mojej rozmówczyni.

- Co za historia! - uśmiechnęła się kobieta i dokładnie w momencie kiedy zacząłem się zastanawiać, jak ma na imię przedstawiła się. - A tak w ogóle to ja jestem Grażyna.

- Bogumił - zrewanżowałem się, a jednocześnie ponownie usztywniłem, bo jej imię zupełnie do niej nie pasowało. To znaczy zupełnie nie pasowało do mojej świętej pamięci żony Emilki, a ja chyba zbyt pochopnie zacząłem tę kobietę z nią utożsamiać. Postanowiłem, że jednak nie mogę się tak odkrywać i ponownie zacząłem się rozglądać po ścianach, modląc się żeby ta młoda para wreszcie wyszła od księdza.

- Naprawdę? - ucieszyła się nie wiadomo z czego pani Grażyna.

- No chyba bym pani nie kłamał co do mojego imienia - znowu pies się we mnie obudził i warknął.

- No na pewno by pan nie kłamał, chociaż dzisiaj, wie pan, z tymi pseudonimami w internecie, to już nie wiadomo czy to się na zwykłe życie nie przenosi... A ucieszyłam się z tego pana imienia, bo takie samo nosił ojciec mojego męża, który nas zeswatał. Zwykle to jest odwrotnie, że synowa czy zięć niekoniecznie podobają się rodzicom, a w moim przypadku to świętej pamięci teść chyba się we mnie prędzej zakochał, bo usłyszał jak grałam na skrzypcach i tak kombinował z synem, aż i syn się we mnie zakochał. Wie pan co? Stąd jest niedaleko do Uniejowa i tam w kościele jest prześliczny sarkofag św. Bogumiła. Często z mężem tam się modliliśmy i dziękowaliśmy Bogu, no i teściowi za nasze małżeństwo. Musi pan tam koniecznie zajrzeć, naprawdę warto. Ja prawie zawsze jak przyjeżdżam tutaj zamówić Mszę, zaglądam również do Uniejowa... - pani Grażyna uśmiechała się tak promiennie, że kundel udał się do budy, a jego miejsce zajęła chęć zaproszenia tej kobiety do wspólnej wizyty w Uniejowie. Kto wie, może nawet bym się odważył, ale akurat w tym momencie drzwi kancelarii otworzyły się i rozbawiona para w towarzystwie księdza proboszcza wyszła na korytarz.

- Bardzo proszę, kto następny, zdaje się, że pani? - powiedział ksiądz szybko wpuszczając panią Grażynę do środka. Zacząłem nawet się zastanawiać, w jaki sposób zaproponować jej wspólną wizytę w Uniejowie tak, aby sobie niczego dziwnego nie pomyślała, gdy nagle drzwi ponownie się otworzyły i ksiądz już zapraszał mnie do środka, tłumacząc, że trochę się spieszy, bo ma ślub na drugim końcu Polski. Dosłownie minęliśmy się w drzwiach z panią Grażyną i przez chwile nasze spojrzenia się skrzyżowały. Musiała dostrzec w moich oczach jakiś proszący gest, bo delikatnie skinęła głową i zanim zdążyłem coś powiedzieć ksiądz zamknął drzwi i zapytał, o co mi chodzi. Kiedy wyjaśniłem, że poszukuję przodków mojej żony, którzy byli tu ochrzczeni, ksiądz poprosił mnie o zostawienie danych i obiecał, że poczyni odpowiednie poszukiwania w archiwach i odpisze mi pocztą elektroniczną. Nawet się ucieszyłem z tej propozycji i szybko wybiegłem na polanę przed kościółkiem w nadziei, że może złapię jeszcze panią Grażynę. Spośród kilku samochodów, które stały przed ogrodzeniem, kiedy wchodziłem na teren parafii, brakowało jednego: starego volkswagena garbusa. No tak. Mogłem się domyślić. Moja żona też zawsze marzyła o garbusie, ale i to skutecznie wybiłem jej z głowy. A może pani Grażyna przyjechała innym autem? Raczej w to nie wierzyłem, ale wszedłem na wał dookoła rozlewiska, popatrzyłem na spacerujących tam ludzi, ale szczupłej sylwetki pani Grażyny nigdzie nie dostrzegłem. Pozostała mi nadzieja, że może pojechała do Uniejowa. Wsiadłem więc w moje stare audi i wpisałem w nawigację „Uniejów”. Po kilkunastu sekundach ukazała się trasa i czas na dojazd: 21 minut. Rzeczywiście blisko.

***

Przez dwadzieścia parę minut, które zajął dojazd do Uniejowa rozmawiałem w duchu z moją Emilką. Czy ona nie jest na mnie zła, że uganiam się za jakąś nieznajomą. Ale chyba po raz pierwszy od lat, myśląc o mojej zmarłej żonie miałem w sercu pokój, więc chyba by się na mnie nie złościła. Zresztą, przecież ona nigdy się na mnie nie złościła. Zatrzymałem się na pierwszym spotkanym parkingu i zacząłem szukać kogoś, kto mógłby mnie skierować do kościoła św. Bogumiła. Niestety było wczesne letnie popołudnie i pewnie wszyscy miejscowi siedzieli przy obiedzie, a turyści w słynnych uniejowskich termach. Zza rogu wyłonił się jakiś mężczyzna. 

- Przepraszam pana, gdzie się znajduje kościół św. Bogumiła? - zapytałem.

- Nie ma tu takiego kościoła - odparł mężczyzna z uśmiechem.

- To niemożliwe - zirytowałem się.

- Proszę pana, tak się składa, że jestem historykiem i całe swoje życie mieszkam w Uniejowie - zirytował się z kolei mężczyzna.

- Przepraszam, zagalopowałem się. Chodzi mi o grób, czy może sarkofag św. Bogumiła - powiedziałem grzecznie, bo naprawdę zależało mi na czasie. Przecież pani Grażyna mogła tam być właśnie w tym momencie.

- I tu już jesteśmy bliżej prawdy - uśmiechnął się historyk. - Tyle tylko, ze nie święty, a błogosławiony. Mogę pana zaprowadzić.

- Bardzo byłbym wdzięczny - odpowiedziałem i ruszyłem za nim.

- Ludzie często się mylą, bo mamy parafię św. Floriana, ale nasz kościół to gotycka kolegiata Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z XIV wieku. I to właśnie w jej wnętrzu w kaplicy bł. Bogumiła znajduje się sarkofag wykonany w brązie w 1666 roku w Gdańsku, umieszczony na marmurowej trumnie. I to pewnie o to panu chodzi - uśmiechnął się mężczyzna.

- Zgadza się, bo wie pan, ja mam na imię Bogumił - powiedziałem.

- Bardzo mi miło, Zbigniew - historyk uścisnął mi rękę.

- A może mi pan powiedzieć, co jeszcze warto tutaj zobaczyć? - zapytałem na wszelki wypadek, gdybym nie zastał pani Grażyny w kościele.

- O termach pewnie pan słyszał, ale tuż obok nich znajduje się zamek, dzisiaj niestety jest tam hotel i mnie na przykład nie stać na nocleg w nim, ale można sobie pospacerować całkiem za darmo po pięknym parku. Może pan spotka Białą Damę? - uśmiechnął się pan Zbigniew i pożegnał się ze mną. Pani Grażyna owszem miała jasne włosy, ale chyba nie ją miał na myśli historyk.

Z nadzieją na spotkanie pani Grażyny wszedłem do kolegiaty. Grupka ludzi modliła się Koronką do Bożego miłosierdzia. Przyłączyłem się. Modliłem się za moją śp. żonę Emilię i za siebie. Pod koniec modlitwy zacząłem się jednak rozpraszać i trochę rozglądać i wtedy dostrzegłem po drugiej stronie nawy głównej sarkofag. Jakoś w duchu przyzwoitości udało mi się dotrwać do końca modlitwy i szybko przeszedłem na drugą stronę. Sarkofag bł. Bogumiła był rzeczywiście piękny, ale... nikogo przy nim nie było. Po krótkiej modlitwie wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się do parku przy termach. Spacer pośród drzew dawał ukojenie od upału, a też i moje wzmożenie do pani Grażyny uspokajało się. Mam za swoje. Kiedy kobieta usiłowała wszelkimi możliwymi, ale delikatnymi metodami nawiązać znajomość, ja odszczekiwałem jak pies. Dobrze mi tak, szósty krzyżyk na karku, ale kark dalej twardy. Po kilkunastu minutach spaceru po parku natrafiłem wreszcie na pomnik Białej Damy. Kiedy zacząłem szukać po kieszeniach okularów, aby przeczytać jej historię, usłyszałem za sobą głos, w którym dało się usłyszeć uśmiech.

- Panie Bogumile, ja tę historię panu opowiem.     

Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!