Taxi na żądanie
W amerykańskich filmach, niegdyś puszczanych w naszej telewizorni tylko od święta, a w Wigilię Bożego Narodzenia wręcz tuż przed północą, żeby skutecznie odebrać chęć pójścia na Pasterkę, wiele sytuacji pozbawionych było elementarnych symptomów prawdopodobieństwa. Pewnie, że w porównaniu z siermiężną przewidywalnością PRL-u i kina na jego usługach, była to jakaś miła odskocznia i pies drapał przegięcia, ale jedną rzecz od zawsze chciałem zweryfikować, mianowicie tę niesamowitą łatwość złapania taksówki na mieście. Ot, wybiega taki filmowy bohater z budynku, rączka w górę w geście nieco podobnym do rzymskiego salutu i już taksóweczka z piskiem opon hamuje. Naprawdę, czy tylko w filmach?
Naprawdę. Przynajmniej w Nowym Jorku i paru innych miastach, które odwiedziłem. Ale moja pierwsza przygoda z nowojorskimi taksówkarzami bynajmniej nie była sympatyczna.
Prawo pierwszych połączeń
Było to na lotnisku JFK kilka lat temu. Obładowany bagażami na 40-dniowy pobyt, wówczas nie byłem jeszcze na tyle rozgarnięty, aby pomyśleć, że rzeczy można wyprać nie tylko we własnym domu, zmęczony długim lotem, bez elementarnej choćby znajomości języka, z napisanym na karteczce adresem księdza na Brooklynie, który miał mnie gościć, nie miałem innego wyjścia, jak stanąć w kolejce po taksówkę. No właśnie, na lotnisku ten numer z rączką do góry i taksóweczką wyrastającą jak spod ziemi nie działa. Kiedy przyszła moja kolej, nauczony niewyzyskiwania klasy robotniczej pomogłem panu taksówkarzowi powkładać moje manele do bagażnika i spocony jak pies opadłem na tylne siedzenie klimatyzowanego samochodu. Pan kierowca, z fizjonomii Hindus, również wsiadł do auta i spojrzał na mnie pytająco. Bez słowa wręczyłem mu karteczkę z adresem. Pan przeczytał, pokręcił głową i wysiadł z taksówki. Nie wzbudziło to jeszcze mojego zaniepokojenia, ale kiedy pan zaczął wyciągać moje bagaże i układać na chodniku, zbaraniałem. Wysiadłem i pytam:
- Why? - czyli dlaczego, bo tyle potrafiłem powiedzieć, wzmacniając wszystko srogą miną. Ale pan Hindus też niewiele więcej potrafił i powtarzał tylko:
- Manhattan ok, no Manhattan no ok. Manhattan ok, no Manhattan no ok. Yesterday and today, two days only in New York, two days only work, no Manhattan, no ok.
Musiało to pewnie znaczyć, że on dopiero od dwóch dni jest w Nowym Jorku i od tyluż dni pracuje i jeździ tylko na Manhattan, ale na Brooklyn już nie, co było o tyle dziwne, że Brooklyn przecież jest bliżej. Jeszcze nie mogłem dojść do siebie ze zdumienia, że po dwóch dniach pobytu ma licencję i pracuje, podczas gdy pan Hindus już z innym pasażerem odjeżdżał. Ani chybi na Manhattan. Kiedy tak stałem jak żona Lota, drugi Hindus podszedł do mnie, wyciągnął mi z ręki karteczkę, przeczytał i wystawionym w górę kciukiem pokazał: ok. Dzięki Bogu, znał drogę. Pewnie pracował w Nowym Jorku już z pięć dni.
W poszukiwaniu zbiegłej miłości
Ponieważ Nowy Jork ma bardzo dobrze działające metro i sieć autobusów, więc generalnie bardzo rzadko korzystam z taksówek, ale tak się jakoś składa, że tych kilka razy zawsze miałem do czynienia z Hindusami. Myślę, że przez pewien czas oni wręcz zmonopolizowali transport charakterystycznymi żółtymi fordami. I poza wyżej opisanym przypadkiem Hindusi są bardzo mili i rozmowni. Widząc moją bladą twarz zwykle pytają, skąd jestem i kiedy mówię, że z Poland, prawie zawsze odpowiadają:
- Ah, Holland, nice country!
I choć trudno się z nimi nie zgodzić, że Holandia to piękny kraj, jednak trzeba ich naprowadzić na właściwy trop, najlepiej mówiąc „Jan Paweł II”, ewentualnie „pierogi”.
- Ah Poland! Nice country! - mówią wówczas grzecznie i jesteśmy w domu z pełną świadomością, że gdybyśmy powiedzieli Italy, dowiedzielibyśmy się, że to również piękny kraj ;-). Można też od nich usłyszeć bardzo ciekawe historie ich życia, myślę, że to naprawdę mógłby być bestseller, taka książka z historiami taksówkarzy, jak na przykład ta, którą usłyszałem przedwczoraj. Niestety nie pamiętam imienia, ale pan taksówkarz był oczywiście z Indii i przez pięć minut opowiedział mi całą historię swojego przyjazdu do Nowego Jorku.
Przyjechał tu po raz pierwszy ponad dziesięć lat temu, do kuzyna, jako całkiem młody mężczyzna. I poznał wówczas dziewczynę, w której zakochał się bez pamięci. Kiedy wrócił do Indii nie myślał o niczym innym, tylko jakby tu załatwić papiery na legalny wyjazd do pracy do USA. Oczywiście robił to z myślą o dziewczynie, którą pokochał. Po dziewięciu latach udało mu się załatwić formalności i przyjechał do Nowego Jorku. Po kilku tygodniach odnalazł dziewczynę, która jednak okazała się być wówczas... matką samotnie wychowującą dwójkę malutkich dzieci. Trochę go to zszokowało, ale jego miłość okazała się silniejsza od napotkanych trudności, a ponieważ przywiózł za sobą trochę pieniędzy i szybko znalazł pracę przygarnął kobietę razem z dziećmi traktując je jak swoje. Był szczęśliwy do momentu, kiedy pewnego dnia wrócił z pracy i zobaczył, że miłość jego życia spakowała się i zniknęła wraz z dziećmi. I z jego pieniędzmi. Nie zostawiła w mieszkaniu nic oprócz tego, czego nie można było spieniężyć. Po tym wyznaniu Hindus zamilkł i ja też.
- Nawet zegarek - powiedział po chwili.
- Słucham?
- Nawet mój zegarek zabrała - wyjaśnił. - Najpierw trochę piłem, a potem zmieniłem pracę, bo jako taksówkarz mogę się za nią rozglądać po mieście, mam nadzieję, że w ten sposób ją znajdę.
- A co chcesz odzyskać, twoje pieniądze, czy twoją miłość? - pytam.
- Pieniądze - odpowiada po dłuższej chwili milczenia, ciągle wpatrując się w przelewający się po chodnikach tłum Nowojorczyków i turystów, ale jestem przekonany, że nie mówi prawdy. On ją ciągle kocha. Kiedy wysiadam z taksówki pan Hindus tłumaczy mi, że licznik pokazuje 9 dolarów, ale powinienem dać mu również tip, czyli napiwek, bo właściwie z tego on żyje. Oczywiście znam ten zwyczaj i chętnie wspomagam nieszczęśliwie zakochanego taksówkarza, ale sytuacja przywodzi mi na myśl innego Hindusa, tym razem księdza.
Nie zawsze można negocjować
Byłem kiedyś na Mszy Świętej niedzielnej w kościele św. Agnieszki na 41. ulicy. Ponieważ było zbyt późno, aby prosić o dołączenie się do koncelebry, zająłem miejsce w ławce, jak inni wierni. Notabene, szczerze zalecam taką praktykę każdemu księdzu, przynajmniej raz w roku. Wierzcie mi, z drugiej strony, kiedy się nie jest protagonistą absolutnym jak podczas przewodniczenia Eucharystii, wszystko wygląda nieco inaczej i czas stosuje się do zupełnie innych praw, zwłaszcza kiedy liturgia nie jest pięknie przygotowana i odpowiednio oprawiona muzycznie. Mszę Świętą celebrował właśnie ksiądz z Indii. I tłumaczył w homilii, jak trudno odnaleźć się w innej kulturze.
- W kraju, z którego pochodzę, wszędzie można się targować i nigdy nie płaci się podanej ceny, ale zawsze mniej, nieraz nawet o połowę. Cena napisana na metce to jedynie punkt wyjścia do negocjacji. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy przyjechałem do Nowego Jorku i nie tylko nie mogę się targować, ale zawsze płacę więcej niż jest napisane na metce, bo trzeba dodać podatek, a w restauracji jeszcze obowiązkowy napiwek! - żalił się kapłan, a wszyscy w kościele litościwie kiwali głowami. - W Indiach widzę cenę i już sobie kalkuluję, o ile mogę ją obniżyć. Tutaj widzę cenę i muszę obliczyć, o ile więcej będę musiał zapłacić - tłumaczył jeszcze ksiądz, jakby się obawiał, czy na pewno dobrze go zrozumieliśmy. Ja go zrozumiałem doskonale.
Zastanawiam się, czy to nie jest właśnie tak, że kiedy myślimy o „ziemi obiecanej” to zawsze widzimy tę niską, kuszącą cenę, myślimy, że jeszcze będzie można się potargować i nie mamy pojęcia o podatku i obowiązkowym napiwku, który trzeba dopłacić. Albo widzimy tę uniesioną rękę filmowego bohatera i wyrastającą jak spod ziemi taksówkę. A przecież są takie sytuacje, kiedy już nas ręka boli od trzymania jej w górze, a nie mamy pomocników jak Mojżesz, którzy by nam rękę podtrzymywali, a taksówka może jednak nie przyjechać.
Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek
PS. Dowiedziałem się, że nowe regulacje prawne nakazują wymianę wszystkich taksówek w Nowym Jorku na dwubryłowe (czyli po naszemu kombi, albo tzw. SUV), a to oznacza, że w ciągu roku znikną tradycyjne trzybryłowe sedany forda. Szkoda.
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!