Szlakiem latarni
Tego lata nasi Czytelnicy mieli okazję poznać pasjonata turstyki rowerowej Krzysztofa Galanta. Proponował on wówczas na naszych łamach atrakcyjne i niedalekie trasy dla każdego po Wielkopolsce i jej okolicach. Jednak jego marzeniem było przejechać rowerem szlak latarni morskich na polskim wybrzeżu. Po siedemnastu dniach bardzo miłych, a czasami nieco kłopotliwych niespodzianek, mnóstwa fizycznego i umysłowego wysiłku, a nade wszystko zapierających dech w piersiach widoków udało się spełnić marzenie, a potem wrócić do rodzinnego Kalisza. Nasz dwutygodnik był jednym z medialnych patronów tej wyprawy.
Która latarnia morska zrobiła na Tobie największe wrażenie?
Krzysztof Galant: Mimo, że nie jest największa, bardzo podobała mi się latarnia w Darłowie. Choć bardzo niewielka ma swój niepowtarzalny urok.
Jeżeli chodzi ogólnie o polskie latarnie to najwyższą jest latarnia w Świnoujściu – ma 68 metrów wysokości i akurat ją zaliczyłem jako pierwszą. Traktowałem je bardziej jako punkty widokowe, z których mogłem zorientować się, w którym miejscu jestem, jak mam dalej jechać, i z których mogłem zrobić wspaniałe zdjęcia.
W Polsce mamy 13 czynnych latarni morskich i w każdej z nich uzyskałem pieczątkę wstępu w specjalnej książeczce na odznakę krajoznawczą PTTK. Przyznaję, że na 11 z nich wszedłem, z pozostałych dwóch musiałem zrezygnować po prostu z braku sił, braku czasu i szybkiego szukania miejsca noclegowego, gdyż są one usytuowane na wzniesieniach. Napotkałem również 2 latarnie nieczynne: Kikut, do której trudno było się dostać przez ścieżki leśne i połamane drzewa, czy latarnię „Bliza” w Jastarni.
Co było najtrudniejsze? Pokonanie zmęczenia, problemy techniczne, pogoda, czy coś innego?
Najtrudniejsze było na pewno przetrwanie pod namiotem w środku lasu podczas silnej burzy za miejscowością Drezdenko. Ostatnimi czasy to były rejony o największych wyładowaniach i ulewnych deszczach. Bałem się, że piorun uderzy w drzewo, czy gałąź, które zwali się na mój namiot. Całe szczęście namiot wytrzymał napór deszczu. Tej nocy spałem łącznie ze trzy godziny.
Problemy techniczne z rowerem oczywiście też dały mi się we znaki, ale były one spowodowane tylko i wyłącznie drogami, jakimi jechałem dziewiątego dnia z Ustki do Łeby. Przejeżdżając przez lasy Słowińskiego Parku Narodowego natrafiłem na grząskie i korzenne ścieżki leśne. Nie miałem drogi odwrotu i musiałem przez nie przejechać, aby dostać się później do latarni morskiej Czołpino, do której było ciężko mi podprowadzić w pełnym słońcu rower z bagażem pod strome i piaszczyste wzniesienie.
To jednak nie był koniec męczarni – dojechałem spokojnie do pięknej miejscowości Kluki – jednej z „krainy domków szachulcowych w kratę” przy Jeziorze Drawskim. Najgorszym etapem była trasa z niej do pobliskiej Izbicy przez miejscowość Zagórne. To jest obszar błotnisty między lasem a łąkami. Utkwiłem z rowerem na środku błota - rower momentalnie stanął w miejscu, a ja unurzany do łydek razem z nim. Nie dałem rady wydostać roweru samemu, na szczęście pomogło mi dwóch rowerzystów. Tylko w tym jednym dniu straciłem ze 4 szprychy w tylnym kole. Potem szukałem serwisu. Na trasie korzystałem dwa razy z naprawy; we Władysławowie i w Gdańsku. Z innymi rzeczami poradziłem sobie sam. Pomimo tych uszkodzeń - nie mam prawa narzekać – nie złapałem ani jednej gumy podczas trasy. Pogoda była piękna – przeważało słońce – trzy, może cztery razy padało.
Natomiast jeśli chodzi o zmęczenie, to można się do niego przyzwyczaić, wpada się w rytm jazdy i właściwie go wcale nie odczuwałem – nie zważałem na to, bo byłem zbyt szczęśliwy. Przeważył entuzjazm bycia w tych niesamowitych miejscach, niż drobnostki, jak mało snu, czy pogoń za tym, by ,,wyrobić normę” dzienną, bo miałem wyliczony czas.
Czy były chwile zwątpienia typu ,,wracam do domu, nie dam rady”?
Nie. Byłem tak zmotywowany na cel, że nie było o tym mowy. Wiedziałem, że będąc już daleko za Kaliszem to tak, czy owak, że to zrobię, czy na jednym kole z tych trzech, które miałem, czy na wszystkich, ale to zrobię. Nie dopuściłem do siebie myśli, że coś może nie wyjść i potoczyć się niezgodnie z planem – choć przyznaję - czasem bywały komplikacje, ale zawsze je prostowałem.
Czy dało się przygotować wszystko do odbycia tej wyprawy, czy były jakieś niespodzianki?
Przed wyprawą zrobiłem naprawdę dużo rzeczy i załatwiłem wiele spraw. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, aby ta wyprawa doszła do skutku. Reszta zależała już tylko od pomyślnych wiatrów. Mówiąc szczerze – byłem bardziej zmęczony samymi przygotowaniami do niej, niż samą wyprawą. Te siedemnaście dni minęło niesamowicie szybko. Przecież planowałem całą wyprawę aż trzy lata. Jak to się stało, że już się skończyła? Te dni będę pamiętał do końca życia i często o nich opowiadał.
Myślę, że byłem bardzo dobrze przygotowany na wszelkie ewentualności. Miałem ze sobą przyczepkę jednokołową firmy ExtraWheel, a na niej pojemne sakwy, w których mogłem zmieścić się ze swoim bagażem. Gdyby nie ona, było by mi ciężko. Dzięki niej właściwie miałem sporo niespodzianek, ale to były optymistyczne historie. Przyciągała ona bowiem wzrok wszystkich przechodniów i śmiałem się nieraz, że jestem żywym obiektem turystycznym. Dzięki temu poznałem wielu ciekawych ludzi na trasie. Niektórzy z nich pilnowali mi roweru pod latarniami, gdy ją zwiedzałem, do niektórych dołączałem na jakiś wspólny odcinek trasy, inni sami mnie zaczepiali i tych było najwięcej, a niektórzy robili sobie zdjęcia przy moim rowerze np. grupa ludzi z Niemiec.
Czy powrót z takiej wyprawy powoduje poczucie ,,teraz odpocznę”, czy raczej ,,rozpoczynam przygotowania do następnej, jeszcze dalszej wyprawy”?
Po tej wyprawie poczułem niedosyt. Z jednej strony smutek, że to wszystko już jest za mną, bo były to jedne z najpiękniejszych chwil w moim życiu, a z drugiej szczęście, że wszystko się udało. Ciężko było mi też zderzyć się z rzeczywistością po powrocie, bo szedłem nazajutrz do pracy, a budząc się w nocy przez następne kilka dni zastanawiałem się, gdzie jestem i ile jeszcze kilometrów mi zostało.
Oczywiście mam sporo planów na przyszłość, aczkolwiek po powrocie bardziej myślałem o tym, jak tę fotoekspedycję podsumować, aby pokazać znajomym to, co przeżyłem. Choć same zdjęcia w pełni tego nie oddadzą, pracowałem przez trzy tygodnie nad podstroną internetową mojej „FotoTrasy”, w której opisałem wszystkie przygody każdego dnia. Ukończyłem ją i aktualnie zaczynam pracę nad montażem filmu z przejazdu, który z czasem też do niej dołączę. Dopiero wtedy odetchnę, usiądę i powiem z uśmiechem na twarzy: „Tak, ja tam byłem, tylko na chwilę, ale byłem. Zrobiłem to!”
rozmawiała Anika Djoniziak
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!