Radość głosi miłosierdzie
Można się kłócić, czy ciekawsza jest natura czy architektura, ja opowiedziałem się jednoznacznie w tym sporze przedstawiając moje racje w jednym z poprzednich tekstów, ale myślę, że wszyscy się zgodzimy co do jednego: najciekawsi są ludzie, których mamy okazję poznać podróżując. Z tej też przyczyny nigdy nie byłem zwolennikiem wyjazdów na zorganizowane wakacje w paczce przyjaciół, bo nimi i z nimi cieszę się na co dzień.
Kiedy jestem z dala od mojego kraju, nie wspominając jak bardzo czasowa rozłąka wzmaga „głód“ ponownego spotkania starych wiarusów, lubię przyglądać się, poznawać i konfrontować z miejscowymi. Tylko wtedy mogę lepiej poznać dany kraj i wracam autentycznie ubogacony. Z tej przyczyny ostatni mój reportaż z Australii chciałbym poświęcić ludziom, których tam poznałem. Nie uda mi się przedstawić ich wszystkich, niektórych wspomniałem we wcześniejszych tekstach, dzisiaj skoncentruję się na czterech osobach, ale wierzcie mi, że takich, z którymi spotkanie głęboko mnie poruszyło, było znacznie więcej.
Joy i Ian
To właśnie Joy (ang. radość) i Ian zaprosili mnie do Australii na Nowennę do miłosierdzia Bożego. Po początkowej wymianie korespondencji myślałem nawet, że są małżeństwem i dopiero na miejscu okazało się, że owszem, bardzo ich połączyła misja głoszenia Bożego miłosierdzia, ale Joy ma męża i dwóch synów, natomiast Ian jest ciągle kawalerem, otwartym na Boże znaki, czyli nie wyklucza ani małżeństwa, ani kapłaństwa (ukończył nawet studia teologiczne). Joy i Ian są po prostu niesamowici, a ich oddanie szerzeniu kultu Bożego miłosierdzia zawstydziło mnie dogłębnie. Już po pierwszych z nimi rozmowach w dniu mojego przyjazdu do Melbourne (to oni zadbali, aby nigdy niczego mi nie brakowało i abym czuł się tam jak w domu) zacząłem sobie zadawać pytanie, po co ja tutaj przyjechałem i co mogę im zaoferować, skoro oni sami są tak mocno zaangażowani i doskonale przygotowani do głoszenia Bożego miłosierdzia. Od kilkunastu lat organizują te nowenny, czasami przy bardzo chłodnym przyjęciu (jest to eufemizm) ze strony kapłanów. Początkowo, kiedy nie mogli znaleźć kościoła z liturgią sprawowaną po angielsku, organizowali nowenny w parafiach włoskojęzycznych, choć sami nie mówią tym językiem… Ale ponieważ tam była możliwość propagowania kultu, a gdzie indziej nie, więc tam się modlili razem z ludźmi. Później przyszedł czas na parafie anglojęzyczne, a od kilku lat, każdego roku spędzają oni również dwa miesiące w Indiach i tam głoszą orędzie św. Faustyny dziesiątkom tysięcy Hindusów. Byłem wręcz zaszokowany tą informacją. Joy i Ian opowiadali mi o wielkiej radości z jaką przyjmowane jest to orędzie w Indiach i jak bardzo potrzeba tam kapłanów, którzy by je głosili. Choć Joy i Ian prowadzą rozliczne działania szerzące również kult Maryi, to jednak głoszenie orędzia przypomnianego przez siostrę Faustynę uważają za swoją główną misję.
Zbyszek
Zupełnie inną misję natomiast odczytał w swoim życiu Zbyszek. Zbyszek jest Polakiem od lat mieszkającym w Melbourne, a jego brat w Polsce jest szanowanym biskupem diecezjalnym. Ale, jak opowiada Zbyszek, jego brat biskup nie do końca zgadza się z tym wszystkim, co Zbyszek podejmuje w swoim życiu. Ale nie o biskupie będziemy teraz mówić. Zbyszek kocha Eucharystię. Jak tylko może uczestniczy we Mszy Świętej nawet 3 albo 4 razy dziennie w różnych kościołach, w różnych językach. – Szkoda, że tylko dwa razy mogę przyjąć Komunię Świętą – śmieje się i mówi – Eucharystia jest dla mnie wszystkim.
Za każdym razem, kiedy w moich wystąpieniach czy homiliach powiem coś o Eucharystii, mogę być pewny, że po nabożeństwie Zbyszek będzie czekał na mnie, aby przedyskutować ze mną argumenty. Przeważnie mówi, że miałem rację, ale czasami dodaje: - Mogłeś powiedzieć więcej, mogłeś jeszcze mocniej to podkreślić, bo ludzie tego nie akceptują, zapominają, trzeba im przypominać.
Może to właśnie z tego zamiłowania do Eucharystii Zbyszek odkrył swoją misję: każdego dnia z wózkiem przyczepionym do roweru jeździ od śmietnika do śmietnika i z kontenerów wybiera wyrzuconą tam żywność, często jeszcze w oryginalnych opakowaniach, całkowicie zdatną do spożycia, której ludzie i sklepy, nie wiadomo dlaczego, się pozbywają. I później tę żywność rozdaje mniej i bardziej ubogim. – To jest moja misja – mówi z uśmiechem, choć twarz czerwona od wysiłku i ubranie przepocone (ze swoim wózkiem każdego dnia pokonuje wiele kilometrów). Również dzisiaj, dał pokarm, Bóg jeden wie, ilu osobom, nie pozwalając, aby Boże dary się marnowały.
Wanda
Wanda natomiast nie czuje, aby wypełniała jakąś misję. Ale dokonała jednej wielkiej rzeczy. Wanda również od wielu lat mieszka w Melbourne, przyjechała tu z Polski razem ze swoim mężem i dwójką malutkich dzieci. Jak to Polacy z ułańskim temperamentem, natychmiast porwali się na budowę domu, nie zważając na przykład innych: najpierw małe mieszkanko wynajęte, potem małe mieszkanko własnościowe, potem większe mieszkanie, po latach może dom.
- Nie chcieliśmy czekać, postanowiliśmy ciężko pracować i zbudować nasz wymarzony dom. Niestety mąż nie wytrzymał tego tempa i tego stresu i zostawił mnie z dorastającymi dziećmi, niedokończonym domem i olbrzymim kredytem do spłaty – wspomina bez żalu w głosie Wanda.
Przez dziesięć lat ta kobieta próbowała powiązać koniec z końcem, i dokończyć sama to, co tak trudno było im osiągnąć we dwoje. I udało jej się. Dom ukończony. Dzieci odchowane, pracują i mieszkają po drugiej stronie kontynentu. Wanda właściwie mieszka sama. Za każdym razem, kiedy wyjeżdża do Polski musi prosić kogoś, aby zaopiekował się domem. Raz się zdarzyło, że nie było nikogo i córka zaproponowała jej, aby zadzwoniła do… taty, czyli męża, który ją zostawił. Chodziło o przysługę: pomieszkać w domu miesiąc albo dwa podczas jej nieobecności. Tak też zrobiła, w końcu raz na jakiś czas słyszała go przez telefon.
Kiedy wróciła z Polski przyjrzała się swojemu mężowi: minęło 10 lat odkąd ją zostawił. Postarzał się i był schorowany. Powiedziała mu: „Zostań“. Jeszcze nie jako mąż, ale jako człowiek chory, który potrzebuje pomocy. Z czasem „powrócił“ również jako mąż. Wcześniej takie rzeczy słyszałem tylko w kazaniach i szczerze mówiąc, nie bardzo w nie wierzyłem. Teraz mogłem zobaczyć, dzięki Wandzie, że takie rzeczy są możliwe.
– Jeszcze tylko mam problemy z przyprowadzeniem go na powrót do Kościoła – opowiada Wanda. – Ale wczoraj jak się modliłam w domu Koronką do Bożego miłosierdzia to uklęknął ze mną. Cóż, może to dobry znak. Choć on mówi, że ciągle czeka na znak od Boga, aby tak do końca uwierzyć i zacząć religijne życie – kończy Wanda. A ja sobie pomyślałem: „Żona cię przyjmuje do domu po tym jak zniknąłeś na dziesięć lat zostawiając ją w beznadziejnej sytuacji, a ty jeszcze się rozglądasz za znakiem od Boga?“
Joy, Ian, Zbyszek i Wanda. Cztery imiona, cztery historie życiowe, z którymi Bóg pozwolił na chwilę spleść się moim losom. Na chwilę, a nauka na całe życie.
ks. Andrzej Antoni Klimek
(imiona polskich bohaterów są zmienione)
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!