Podwójne oczko | dzień 21
Na Camino staje się przed bolesnymi wyborami: zrobić o 15 kilometrów więcej, czy pozwolić się zaprosić na dobry obiad? Ja wybrałem...
Około 7.20 wychodzimy z albergue razem z Włochem Gianfranco. Po tym, jak wczoraj dogoniłem go na trasie, mimo że wyszedłem godzinę poźniej od niego, postanowił przejść na moje zasady, czyli wyruszanie w drogę kiedy już jest jasno, bez potykania się o kamienie po ciemku.
- Nie założysz na siebie nic cieplejszego? - zapytał kiedy mnie zobaczył w mojej koszulce z krótkim rękawkiem, a trzeba przyznać, że poranek był dość chłodny.
- Założyłbym, ale nic nie mam - uśmiechnąłem się i gestem dłoni pokazałem, że nie musi nic dla mnie wyciągać ze swojego pokaźnego plecaka.
Włosi potrafią się ubrać
Po tej krótkiej wymianie zdań wyruszyliśmy ochoczo w drogę, ale zaledwie po kilkuset metrach Gianfranco niespodziewanie się zatrzymał.
- Zaczekaj, wiesz co? Chyba jednak trochę mi za gorąco - powiedział i zdjął plecak, po czym rozpiął wiatrówkę, zdjął i schował do plecaka, pozostając w bluzie z długim rękawem. Mogliśmy ruszyć dalej. Ale po kolejnych kilkuset metrach Gianfranco znowu się zatrzymał, bo stwierdził, że nadal jest mu za gorąco
i zdjął również bluzę pozostając tym razem w koszulce na krótki rękawek, czyli tak jak ja. Uśmiechnąłem się, że jednak lepiej dobrałem garderobę i ruszyliśmy dalej. Niestety, po kolejnych kilkuset metrach Włoch znowu się zatrzymał, bo jednak było mu za zimno tym razem i ponownie wyciągnął bluzę z plecaka.
- Tak to jest, jak się bierze pół szafy na Camino - skwitowałem i zagroziłem, że nie będę z nim przystawał co dziesięć metrów. Gdyby nie to, że on ma autentyczną brodę to bym się zaczął zastanawiać, czy on nie jest jakąś, no wiecie, kobietą byłem, ale zmieniłem…
W każdym razie szliśmy sobie spokojnie czasami razem, a czasami trochę się oddalałem na moje modlitwy (bo intencji w plecaku ciągle przybywa, a nie chcę nikogo zawieść), a Gianfranco w tym czasie słucha sobie jakichś podcastów, czy stacji radiowych, bo jeśli chodzi o modlitwę, to jego gorliwość określiłbym jako umiarkowaną. Ale jest świetnym kompanem i kiedy się nie modlę, to dużo rozmawiamy.
Vigo warte... obiadu
Najpierw szliśmy wzdłuż wybrzeża, potem przez las, a ostatnie kilometry już w Vigo, wzdłuż drogi przemierzając przemysłowe przedmieścia tego trzystutysięcznego miasta. Przechodzimy między innymi obok stadionu pierwszoligowej Celty. Szczerze mówiąc, to wcale nie miały być ostatnie kilometry, ponieważ plany miałem ambitniejsze, aby dojść do Redondelli. Czyli jeszcze kilkanaście km, a tymczasem stanęło na zaledwie 21. Oczko w oczku, bo dzisiaj 21 dzień pielgrzymki. Ale kilka argumentów skłoniło mnie do zatrzymania się jednak w Vigo. Jakie to argumenty? Zaczniemy od prozaicznego: były wolne miejsca w albergue municypalnym, a jak pamiętacie od Porto to wcale nie jest takie pewne. Po drugie: albergue jest świetnie położone tuż przy porcie (jak się poźniej okaże miejscówka przypadła do gustu nie tylko nam, niestety), sporo restauracji i fajny punkt wylotowy na poszwendanie się po historycznym centrum miasta.
Najważniejszy jednak był trzeci argument: Gianfranco obchodzi dzisiaj 55 urodziny i zaprosił mnie na obiad :) Sami widzicie, że nie mogłem się nie zgodzić. Zaordynowaliśmy sobie olbrzymią porcję paelli z owocami morza i nie pozostawiliśmy ani jednego ziarenka ryżu! Napoje też były odpowiednio dobrane, ale tutaj pozwolę sobie nie wchodzić w szczegóły, gdyż nie jest moim zamiarem propagowanie pijaństwa.
Czy uszy mogą uschnąć?
Po obiedzie wybraliśmy się na długi spacer po porcie i centrum Vigo, aby spalić świeżo „zarobione” kalorie. A potem mam jeszcze czas na Eucharystię i na zadumanie się nad Ewangelią, w której Pan Jezus uzdrawia człowieka z uschniętą ręką, stawiając go najpierw po środku. W centrum. Pomyślałem sobie, że wielu z nas ma w sobie coś uschniętego. Może niekoniecznie rękę, ale ilu z nas ma taką uschniętą wiarę, uschniętą nadzieję czy uschniętą miłość. Wiele intencji, które niosę w moim pielgrzymkowym plecaku dotyczy takich różnych uschnięć. I niesamowite jest to, że bez względu na te uschnięcia, Pan Jezus stawia nas w centrum swojej uwagi, stawia nas po środku. Bo chce uzdrowić to co uschnięte. Chce poprowadzić nas do życia, do radości, do pełni. Do Siebie.
A ja mogę jeszcze tylko dodać, że pozostaję w ciągłym szoku, że mi osobiście, mimo że za mną już ponad 600 km, nic jeszcze ani nie uschło, ani się nie zepsuło, ba! Nawet się nie nadwyrężyło ani nie zabolało! Czyżby Pan Jezus ze wszystkiego uzdrawiał mnie prewencyjnie? Kto wie, w końcu akurat On może wszystko.
Ale żebym się aż tak bardzo nie jarał, jak to wszystko cudownie idzie, kiedy kładziemy się już spać w muniscypalnym albergue, okazuje się, że plac pod naszymi oknami, to ulubiona lokalizacja muzykantów grających na miejscowych dudach… Na szczęście trwa to tylko około godziny, dzięki Bogu, bo zasnąć przy tym by się nie dało. Ryzyko, że od tego uschną uszy raczej nie zachodziło, ale że człowiek obudzi się dzień później niewyspany jak najbardziej.
Kiedyś w Polsce chodziło takie durne powiedzenie: „nie lubię chamstwa i góralskiej muzyki”. Zawsze się dziwiłem, bo rozumiem chamstwo, ale jak można nie lubić góralskiej muzyki? Teraz myślę, że mogło chodzić o takie dudy późnym wieczorem…
A Ramallosa -> Vigo 21 km
W Vigo znajduje się największy w Europie port rybny, powstały w XV-XVI wieku, o długości 20 kilometrów. Jak się domyślacie, nie skusiłem się tam na schabowego.
Ks. Andrzej Antoni Klimek
Film z drogi | dzień 21
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!