Pod niebem Toskanii i Ligurii
Nawet, gdybyśmy się uparli, żeby zwiedzać świat wyłącznie po świecku, przed Bogiem i tak nie uciekniemy.
Nasza wyprawa do Włoch (24 kwietnia – 4 maja) była przede wszystkim pielgrzymką na kanonizację Jana Pawła II i Jana XXIII; była też rekolekcjami ze św. Franciszkiem (o czym pisze ks. Andrzej Klimek) i św. Ritą (o czym opowiada Arleta Wencwel), ale była także odpoczynkiem i podziwianiem piękna Bożego stworzenia oraz dzieła ludzkich rąk. Co nie znaczy, że wtedy, kiedy nie pielgrzymowaliśmy do konkretnego świętego, przestała nam towarzyszyć codzienna modlitwa.
Boczek, organy i drobnoustroje
Mniej więcej w połowie drogi między Ankoną a Perugią, w parku narodowym (Parco Naturale della Gola della Rossa e di Frasassi) znajdują się groty Frassasi. By do nich dojechać (po zakupieniu biletów) trzeba się przesiąść z turystycznego na mniejszy, lokalny autobus, a potem przejść jeszcze kilkaset metrów korytarzem wydrążonym w skale. Pierwsza jaskinia ma wymiary 180 na 120 metrów oraz wysokość 200 metrów i została odkryta przez speleologów (badaczy jaskiń), podobnie jak trzy pozostałe, w 1971 roku, kiedy jeden z nich poczuł powiew powietrza wydobywający się ze skalnej szczeliny przy bezwietrznej pogodzie. Nikt wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze skali odkrycia, okazało się bowiem, że we wnętrzu gór przez tysiące, a może miliony lat powstała niezwykła architektura ze stalaktytów (to te zwisające z góry), stalagmitów (to te ,,wyrastające” z podłoża kojarzące się ze świecami, czy nawet profilem znanego Włocha), stalagnatów, draperii (tworzących się na ścianach skalnych – tu jeden z największych nazwany został boczkiem – bo tak właśnie wygląda), czy makaronów (to bardzo młode, cienkie, tworzące się dopiero przyszłe stalaktyty – ale na to potrzeba tysięcy lat). Trudno to wszystko ogarnąć – największe formy skalne mają kilkadziesiąt metrów, ważą czasami kilkanaście ton i są odpowiednio podświetlone. Jedne z ciekawszych do złudzenia przypominają piszczałki kościelnych organów, jednak najbardziej urzekają te śnieżnobiałe, skrzące się kryształkami soli, na dodatek stojące w błękitnej, płytkiej wodzie. Żyją tam na dodatek bardzo małe żyjątka tworzące własny ekosystem na dnie podziemnych zbiorników wodnych (można było je zobaczyć w akwarium). Cała trasa po tych jaskiniach wydrążonych na przestrzeni wieków przez wodę i związki chemiczne zawarte tak w niej samej, jak i w skałach, ma około półtora kilometra i uruchamia ludzką, dociekliwą naturę. Ktoś, kto to wymyślił musiał mieć naprawdę niezwykłą wyobraźnię, nie sposób tu zgodzić się z twierdzeniem wielu, że to wszystko powstało przypadkiem.
Na średniowiecznym Manhattanie
W samym sercu Toskanii, między Florencją a Sieną (dawniej przebiegał tu ważny szlak handlowy) znajduje się miasteczko San Gimignano, które ze wzgórz widać już z daleka, a nazywane jest Manhattanem średniowiecza. Między XIII a XV wiekiem wielu możnych mieszkańców miasta budowało tu czworokątne wieże, nie tylko dla funkcji obronnych, ale też, by świadczyły o randze rodu, z którego pochodził jej budowniczy. Ówcześni wielmoże dali się ponieść fantazji i prześcigali się w budowaniu wież, dlatego powstało ich ponad siedemdziesiąt, z czego do dziś przetrwało czternaście. W San Gimignano urodził się w 1437 roku Kallimach (wykładowca Akademii Krakowskiej, nauczyciel synów króla Kazimierza Jagiellończyka zmarły w Krakowie). Każdy, kto ma kilka chwil wolnego czasu (a my mieliśmy go sporo, żeby na tym Manhattanie średniowiecza zgubić się i odnaleźć) z pewnością będzie podziwiał wiekowe budowle i malowniczo wyrzeźbiony krajobraz Toskanii pełen winnic i wąskich krętych dróg, ale także tu w końcu jakaś nieznana siła zaprowadzi go do kolegiaty z XII wieku wypełnionej freskami, żeby kontemplować biblijne sceny. I choćby ktoś najbardziej z zabytków lubił stadiony piłkarskie i budki z lodami, gwarantuję, nie pożałuje 4 euro za wstęp.
Nie inaczej było w miejscowości Volterra, również położonej na jednym z toskańskich wzgórz. Wiekowe, wąski uliczki przywitały nas deszczem, przed którym schroniliśmy się do średniowiecznej katedry (otworzył ją specjalnie dla nas proboszcz tamtejszej parafii i pozwolił sprawować Mszę św.). Dokładnie naprzeciwko znajdowało się jeszcze starsze od kościoła baptysterium, bo przecież samo miasto pamięta czasy starożytne i jak się okazuje, jest także miejscem urodzenia Linusa – drugiego papieża, po św. Piotrze. Są tu pałace, zamek, liczne świątynie i małe, średniowieczne domki, w których do dzisiaj mieszkają ludzie i cieszą się, mam nadzieję, z wielowiekowego dziedzictwa, którym zostali obdarzeni.
Wszystkiemu winne wino
Nie przepadam za gwałtownymi zjawiskami atmosferycznymi, kiedy szaleje burza i ulewa wolę siedzieć w domu przy świetle świec (taka namiastka kominka), dlatego też nie podzielałam entuzjazmu z wizyty w Montepulciano – jednym z najbardziej znanych miejsc, w których powstaje dobre, włoskie wino. To kolejne miasteczko położone na wzgórzu ze starymi, kamiennymi zabudowaniami i punktami widokowymi, których jednak nie dane nam było podziwiać, bo przestrzeń nad miastem szczelnie zasnuły bardzo ciemne chmury. Podczas, gdy na zewnątrz niebo grzmiało i ciskało błyskawice, schroniliśmy się w piwnicach starej kamienicy, w których powstaje wino na niewielką lokalną skalę (w supermarkecie go nie znajdziemy), by posłuchać, jak wygląda proces powstawania tego, tak powszechnego w Italii, trunku. Na miejsce noclegu wracaliśmy tego dnia nieco przemoknięci w ulewnym deszczu (oczywiście nie piechotą) wspominając, jak najpierw Jezus, a potem św. Franciszek przemienili wodę w wino.
Dlaczego, moim skromnym zdaniem, wino we Włoszech jest tak ważne przy posiłkach? Tradycja to jedno, ale zjedzenie włoskiej kolacji (zupa, pasta czyli makaron, drugie danie czyli mięso i warzywa plus deser) bez popijania jej wytrawnym winem może grozić nieziemskimi katuszami z powodu niestrawności, bo jesteśmy przecież przyzwyczajeni raczej do lekkich kolacji konsumowanych przed godziną 19., a nie godzinę, a nawet dwie później. Mimo powszechności wina oraz innych procentowych trunków ułatwiających trawienie, nie uświadczy się na włoskiej ulicy pijanego człowieka.
Gucci i Galileusz
Można we Florencji zwiedzić słynny most złotników, podziwiać posąg Dawida dłuta Michała Anioła, pozwolić się oprowadzić po muzeach wypełnionych dziełami sztuki, czy podziwiać kreacje najsłynniejszych projektantów mody w firmowych sklepach, ale i tak ostatecznie kroki poniosą nas (najczęściej pokierowane przez przewodnika) do katedry Santa Maria del Fiore z olbrzymią kopułą wypełnioną od środka freskami Filippo Brunelleschiego, baptysterium Jana Chrzciciela (które niestety zastaliśmy w remoncie całkowicie zasłonięte rusztowaniami), dzwonnicy Giotta, czy franciszkańskiego kościoła Santa Croce (Świętego Krzyża), w którym spędziliśmy prawie półtorej godziny. Nie zamierzam w tym miejscu streszczać niezliczonych informacji z historii oraz sztuki, które przekazała nam przewodniczka, wspomnę tylko, że w tej świątyni znajdują się nagrobki choćby Galileusza, Michała Anioła, Machiavellego, czy Dantego (symboliczny, bo poeta pochowany jest w Ravennie). Szczególnym elementem tego kościoła jest oczywiście główny ołtarz i gwiazda Dawida w zwieńczeniu fasady, przeciwko której nie protestowali katoliccy zleceniodawcy, poprosili jedynie o dodanie ,,IHS” w środku błękitnej gwiazdy. W ten sposób zostały połączone dwie części Pisma Świętego
– Stary Testament z Nowym.
Droga do pięciu ziem
Tak dosłownie tłumaczy się nazwę fragmentu liguryjskiej riwiery Cinque Terre (pięć ziem), na które składa się pięć miasteczek: Monterosso, Vernazza, Riomaggiore, Corniglia i Manarola. Można do każdego z nich dojechać kolejką, chyba, że ma się tak zdolnych kierowców, jakich my mieliśmy w obu autokarach, wyruszyliśmy zatem na Cinque Terre turystycznymi autobusami wspinając się wąskimi drogami pełnymi agrafek nad przepaściami (ciasne zakręty o promieniu 180 stopni – podobno niektórzy wstrzymywali oddech) wciąż w górę, widząc wyłaniające się zza skał morze. Kiedy dojechaliśmy do punktu widokowego z wyjątkowo odległą i szeroką perspektywą, gdzie każdy chciał sobie zrobić zdjęcie, okazało się, że dalsza droga jest możliwa tylko dla pojazdów o długości nie większej niż sześć metrów, a nasze aitokary miały ponad dwa razy tyle. Zostaliśmy więc skazani na zatłoczoną kolejkę, ale było warto. Wysiedliśmy w miejscu, gdzie można było zasiąść do posiłku (albo tak po prostu) patrząc na połączenie morza, skalistych, wysokich wzgórz i pomalowanych na niebiesko, różowo i żółto domków i nikomu nie przeszkadzało nawet to, że nieczynna była słynna Droga Miłości (w innym miasteczku, do którego mieliśmy dotrzeć), którą można zazwyczaj spacerować po wybrzeżu.
***
Może ktoś powie, że to naiwne i dziecinne, ale kiedy patrzy się na rzeźby we wnętrzu gór nie uczynione ludzką ręką; na wzgórza pokryte tu i ówdzie cieniem chmur na zmianę ze słońcem; wzgórza i drogi, których nikt nie usiłuje prostować i równać; kumulację w postaci gór, morza, lasu i jezior w jednym niemal miejscu, w które już wiele wieków temu idealnie wpasował się człowiek ze swoimi domami, trudno nie myśleć o depczącym nam po piętach Sprawcy tego wszystkiego; doskonałym Architekcie, który nie potrzebuje wizerunków, żeby zostawiać wszędzie ślady swojej obecności.
Tekst i foto Anika Djoniziak
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!