TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 19 Grudnia 2025, 19:45
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

My z Ziemi, dzieci z Marsa?

My z Ziemi, dzieci z Marsa? 

Dlaczego tak wiele fajnych chwytów, na które spokojnie „łapaliśmy” się w naszej młodości,zupełnie nie „rusza” naszych dzieci?

Fajnie, że znowu jesteście, aby pochylić się nad tym tekstem. Wierzcie mi, wielokrotnie się zastanawiam, nad takim dylematem: jestem księdzem, nie mam dzieci, ale „serce mi się kraje”, gdy widzę choćby i w mojej małej parafii setki dzieci, podkreślę jeszcze raz: SETKI dzieci, zupełnie poza naszym duszpasterskim działaniem. Tak to napisałem publicystycznie. Ale prawdziwiej jest powiedzieć: setki dzieci i młodzieży, nie mających zielonego pojęcia o Jezusie, jedynym, który kocha ich bezwarunkowo, a ponieważ nie mają pojęcia, w związku z tym wcale nie szukają Jego bliskości. I wydaje się, że dla nikogo nie jest to żadnym problemem. No, może prawie dla nikogo. Dlatego naprawdę cieszę się każdym czytelnikiem, który tutaj zagląda, bo może razem uda nam się znaleźć jakieś drogi i sposoby, aby naszym młodym, na których tak nam zależy, pomóc otworzyć oczy na najbardziej uszczęśliwiającą sferę życia, jaką jest radosna i pełna miłości relacja z Bogiem. Z Jezusem.

Cytowany już kiedyś przeze mnie ks. Jan Frąckowiak, w bardzo ciekawej książce pt. „Wiara. Podręczny przewodnik” zanotował takie słowa: „Kiedy wracam do domu i widzę na parkingu samochód mamy, domyślam się, że pewnie ona jest w kuchni. Gdy wejdę do przedpokoju i zobaczę wiszącą torebkę, otrzymuję kolejny znak potwierdzający moje przypuszczenie. Gdy wreszcie podejdę od drzwi kuchni i poczuję zapach gotującego się obiadu, nie mam wątpliwości, że ona tam jest. Zebrałem „dowody” obecności mamy w kuchni, dzięki którym utwierdzam się w moim mniemaniu. Ale mogę przekonać się w jeszcze inny sposób: nacisnąć klamkę i wejść do kuchni… Wówczas samochód, torebka i zapachy będą bez znaczenia. Gdy uściskam mamę i popatrzę jej w oczy, reszta jest zbędna. Podobnie jest z wiarą. Mogę znajdować tysiące znaków i „dowodów”, które w sposób niewiarygodnie harmonijny uzupełniają się i łączą, utwierdzając mnie w pasjonującej przygodzie wiary. Ale mogę też po prostu Go spotkać… Wówczas wiele rzeczy się wyjaśnia”.

Bardzo ładnie to ks. Jan zapisał, myślę że większość z was się zgodzi, że tak właśnie jest. Że są pewne rzeczy, sprawy, zapachy, które wskazują nam na czyjąś obecność, nawet jeśli tej osoby nie widzimy. I możemy uwierzyć w jej obecność. Ale możemy też sprawdzić naocznie, dotknąć, przytulić, zobaczyć. Dla naszych generacji, myślę że załapujemy się w zbliżonych do siebie podzbiorach, te słowa dobrze oddają rzeczywistość, zarówno tę ludzką, codzienną, jak i tę nadprzyrodzoną. Natomiast coraz częściej nabieramy przekonania, że jednak dla naszych dzieci nie jest tak samo. Że one pewnych związków nie dostrzegają albo po prostu nie mają potrzeby ich dostrzegania. Albo je dostrzegają, zgadzają się z nami, że to logiczne, ale zupełnie nie rozumieją, po co im to mówimy i do czego im taka wiedza miałaby się przydać… Czasami próbujemy stosować wobec nich „chwyty”, które doskonale zadziałały na nas i pozostajemy absolutnie zaskoczeni, że nie działają na nasze dzieci. I tę rozbieżność metod, które działały na nas i nie działają na nasze dzieci, dostrzegamy na coraz większej liczbie płaszczyzn czy pól zainteresowania. Jest to problem, wobec którego stajemy bezradni i bezsilni. Wydaje nam się, że spróbowaliśmy już wszystkiego. Ale prawdopodobnie nie rozumiemy genezy tej wielkiej przepaści, jaka nas dzieli od naszych dzieci.

Jeśli zostaniecie ze mną przez kilka kolejnych numerów, spróbuję podzielić się z wami wiedzą na temat tego, co spowodowało tę przepaść, że my nie rozumiemy naszych dzieci, a nasze dzieci nie chcą zrozumieć nas i stają się coraz bardziej zalęknione i zagubione. Jest to wiedza oparta na wynikach badań Jonathana Haidta, który ciągle ma wielu wrogów, ale wydaje się, że przed jego konkluzjami nie ma już ucieczki. Swoje rozważania rozpoczyna on od ciekawej metafory. Wyobraźcie sobie, że wasza córka w wieku 10 lat przychodzi ze szkoły i ogłasza wam, że chce wziąć udział w wyprawie na… Marsa organizowanej przez jakiegoś ekscentrycznego miliardera. Bo jej wyniki w szkole, a także przeprowadzone analizy jej genomu (na które nie wyraziliście nigdy zgody) predysponują ją do udziału w tym eksperymencie. Nie wiadomo, jak ta wyprawa wpłynie na rozwój waszego dziecka, nie wiadomo, czy potem będzie w ogóle zdolne do powrotu i życia na Ziemi, firma organizująca badanie nie ma żadnego doświadczenia w pracy z dziećmi i raczej jej nie interesuje ich dobro i bezpieczeństwo, nawet nie potrzebują zgody rodziców na udział dziecka w wyprawie, wystarczy, że dziecko samo zaznaczy w formularzu pole, że ma zgodę rodziców. Oczywiście uważacie to za absurd i absolutnie nie zgadzacie się na udział córki w takim przedsięwzięciu. Chyba każdy myślący rodzic by tak postąpił, prawda? Nie mówiąc o tym, że chyba żadna firma by takiego czegoś nam nie zrobiła z naszymi dziećmi, a jeśli by się odważyła, to naraziłaby się na potężne konsekwencje prawne, prawda?

No niestety nie. To nie jest prawda. Przemysł technologiczny, Internet, media społecznościowe, smartfony i tablety zabrały nasze dzieci na Marsa, często ku naszemu własnemu zadowoleniu i niestety nie wiadomo, czy są one jeszcze zdolne do życia na Ziemi. Jak pisze Haidt firmy technologiczne nie przeprowadziły żadnych badań nad wpływem ich produktów na zdrowie psychiczne dzieci i nastolatków ani nie udostępniły żadnych danych naukowcom próbującym badać te kwestie. Firmy wręcz „łowiły” dzieci, gdy te były najbardziej podatne, a ich mózgi gwałtownie się przeprogramowywały w odpowiedzi na napływające bodźce. Warto przypomnieć, że o ile tzw. układ nagrody w mózgu dojrzewa wcześnie, to jednak kora przedczołowa odpowiedzialna za panowanie nad sobą, odraczanie gratyfikacji i odporność na pokusy nie osiąga pełnej dojrzałości aż do połowy trzeciej dekady życia. Rozumiecie co to znaczy? Że dzieci bombardowane milionami bodźców z mediów, gier, komunikatorów nie mają żadnych mechanizmów, aby się obronić. Wychowują się na Marsie, o którym my Ziemianie nie mamy pojęcia. Dlatego nie potrafimy się porozumieć.

My starsi, jako Ziemianie, żyjemy w świecie realnym, czyli do komunikacji używamy naszych ciał, jesteśmy świadomi ciał innych i na nie reagujemy. Dzieci żyją w świecie wirtualnym, ciała są niepotrzebne do komunikacji, wystarczy sam język (medium społecznościowe), a dzisiaj nawet partnerem może być sztuczna inteligencja. My dorośli rozwijamy relacje synchroniczne, czyli zachodzące w tym samym czasie, dla dzieci ich relacje są asynchroniczne (posty, sms). Dla nas w świecie realnym komunikujemy jeden do jednego (rozmowa) albo jeden do kilku (przemówienie, wykład), ale zawsze jest to jedna interakcja w danej chwili. W świecie wirtualnym naszych dzieci jest mnóstwo komunikacji jeden na wielu i wiele z tych interakcji może zachodzić równocześnie. I ostatnia istotna różnica: w świecie realnym ludzie mają silne motywacje, aby inwestować w relacje, naprawiać je gdy dojdzie do pęknięć, w wirtualnym świecie naszych dzieci łatwo kogoś zablokować, czy wyjść z jakiegoś czatu jednym kliknięciem, relacje są kruche często jednorazowe. Oczywiście również dorośli mogą często żyć w świecie wirtualnym, ale szkody z tego wynikające nie są tak dewastujące, jak w przypadku dzieci.

Od początku lat 90. nastąpiła transformacja od dzieciństwa opartego na zabawie (podwórko) do dzieciństwa opartego na telefonie. W tym drugim wypadku dzieci tracą okazję „do stawienia czoła wyzwaniom fizycznym i społecznym, którym czoła muszą stawić wszystkie ssaki, by rozwinąć podstawowe umiejętności, pokonać dziecięce lęki i przygotować się do uniezależnienia od rodziców. Wirtualne interakcje z rówieśnikami nie kompensują w pełni tych strat. Co więcej, ci, którzy zabawę i życie społeczne przenieśli do sieci, coraz częściej błądzili po przestrzeniach przeznaczonych dla dorosłych, konsumując treści przeznaczone dla dorosłych i wchodząc z nimi w interakcje, które nierzadko okazywały się szkodliwe dla nieletnich”. W związku z tym pan Jonathan Haidt stawia tezę, że u podstaw większości problemów generacji urodzonych po 1995 r. są dwa trendy: nadopiekuńczość w świecie realnym (kogo z nas odwożono do szkoły, na wszystkie zajęcie pozaszkolne, komu wypisywano zwolnienia ze szkoły z byle powodu, robiono wszystko, aby pomóc nam uniknąć jakiegokolwiek stresu czy przykrości, jak to się robi z niemal wszystkimi dziećmi dzisiaj?), a z drugiej strony niewystarczająca opieka w świecie wirtualnym (kto z nas naprawdę wie, czym zajmuje się nasze dziecko w Internecie?). Jest tak, czy nie jest? Wrócimy do tematu wkrótce. 

ks. Paweł

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!