TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 20 Kwietnia 2024, 07:08
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Krym półwysep spełnionych marzeń

Krym półwysep spełnionych marzeń

Któż z nas nie marzy o kąpieli w ciepłym morzu w widokiem na białe klify? Lub o zdziwieniach i dreszczyku emocji, związanych z obcowaniem z historią i obcymi kulturami? O oglądaniu gór przeglądających się w błękitnym morzu? O świetnym winie w cenie oranżady? Albo o wszystkim tym jednocześnie…? Jest takie miejsce, gdzie marzenia te się spełniają!

Na południe Ukrainy ruszyłam we wrześniu ubiegłego roku, tak, jak lubię najbardziej: z dwiema sprawdzonymi koleżankami i bez planu. Na nasze wyposażenie składały się plecaki mieszczące „na wszelki wypadek” pełne wyposażenie biwakowe, nieprzeczytany przewodnik i mnóstwo informacji wyciągniętych od znajomych, którzy wcześniej odwiedzili te okolice. Wybierając Krym wiedziałyśmy na co się mierzymy. Spodziewałyśmy się mizernych dróg, kąpieli w zimnej wodzie, a w zamian za to serdecznych ludzi na trasie, niezapomnianych widoków, dziczy i niskich cen. Co do pierwszej części, to nie zdziwiło nas nic. Natomiast - skrzętnie omijając najpopularniejsze wśród turystów miejsca - zobaczyłyśmy Krym, którego piękno i gościnność przeszły nasze najśmielsze oczekiwania.

W krainie Tatarów i skalnych miast
Naszą właściwą przygodę z półwyspem zaczęłyśmy od jego dawnej stolicy i serca kultury tatarskiej, Bakczysaraju. Dotarłyśmy tam po podróży przez Przemyśl, Lwów, Odessę i Symferopol, spędzając w pociągach dzień i dwie noce. Trudy podróży bladły jednak wobec myśli, że niedługo staniemy w słynnym pałacu chanów i na progu skalnego miasta Czufut Kale. Aż do tej pory właśnie te miejsca stanowiły szczyt moich marzeń o całym regionie i… zawiodłam się. Kompleks pałacowy jest uroczy, pełen fontann, dywanów, minaretów, arabesek. W naszym odczuciu pozostawia jednak niedosyt. Nie pachnie Orientem, nie brzmi piszczałkami, ani brzękiem chust na biodrach tańczących dziewcząt, za to turystów tam sporo, mimo, że podróżujemy poza szczytem sezonu. Podobnie w Czufut Kale. Miasto robi wrażenie ponadtysiącletnią historią. Zachwycają mieszkalne pieczary, świątynie trzech wyznań (cerkiew, meczet i karaimskie kenesy), zapierający dech w piersi widok na kanion. Niestety, napotkana tam czterdziestoosobowa wycieczka polskich studentów skutecznie zakłóca spokój delektowania się tym miejscem.
Na szczęście nie jest to jedyne skalne miasto w okolicy. Po długiej, wielokrotnie mylonej drodze trafiamy do – Tepe Kermen. Starsze, niż Czufut Kale (założone w VI w.), bardziej zniszczone, trudniej dostępne, kryjące wiele tajemnic, wynagradza odwiedzających widokiem na rdzewiejącą bazę wojskową u stóp góry, możliwością buszowania po wielopoziomowych  grotach i wstrząsającą ciszą wymarłego miasta. Po pełnej przygód drodze powrotnej, wieczorem wracamy na kwaterę.
Nie podróżujemy po to, by się wysypiać. Następnego dnia wstajemy niemal o brzasku, żeby porannym autobusem dostać się w okolice wpisanego na listę UNESCO miasta Mangup  Kale. Gdy tam docieramy, ukazuje się naszym oczom prawdziwa perła skalnego budownictwa. Naziemne zabudowania w większości zostały zburzone, pozostał tylko pałac tureckiego paszy i fundamenty kilku świątyń. Jednak skalne mieszkania to prawdziwy majstersztyk! Schodki, kolumny, okienka, a nawet… balkony nad przepaścią, powodują, że zazdrościmy mieszkańcom tego miasta. Niektórzy nie tylko zazdroszczą, ale też wykorzystują – spotykamy kilka osób, które spokojnie biwakują w opuszczonych mieszkaniach.
Dalszy szlak prowadzi przez dwa wykute w skale monastyry. Od lat 20. XX wieku były one wysiedlone, obecnie mnisi wracają. Jeden z nich przywitał nas bardzo serdecznie i wiele opowiadał o sobie. Mieszka tam od pięciu lat, jednak szybko stał się ważny dla lokalnej społeczności. Schodząc do doliny spotkaliśmy kilkunastoosobową pielgrzymkę zmierzającą do monastyru. Dalej czeka nas wielka niespodzianka. Oto przy drodze leży kamień z wyraźnie zaznaczonym czerwonym szlakiem! Mamy nadzieję, że to zwiastun cywilizacji na dalszym odcinku, jednak okazuje się on zupełnie odosobnionym przypadkiem, a kilka minut później znów gubimy drogę…

Sewastopol dziki i Sewastopol starożytny
Po trzech dniach w tej magicznej okolicy, z rozbudzonymi apetytami ruszamy w dalszą drogę. Na trasie do Sewastopola zatrzymujemy się w Inkermanie, dawnej twierdzy i ponownie odżywającym po latach komunizmu centrum duchowym. Samego Sewastopola nie zamierzamy zwiedzać. Nie lubimy go od pierwszego wejrzenia, odstraszają zbudowane w luźnej rozsypce paskudne bloki, wyschnięta ziemia, rdzewiejąca flota czarnomorska.
Ruszamy za to na poleconą w przewodniku plażę, położoną w mniej uczęszczanej okolicy, gdzie planujemy rozbić namiot. Faktycznie jest przepiękna – czysta, cicha, okolona wspaniałymi białymi klifami, otwarta na błękitne morze, nad którym właśnie zachodzi słońce. Ostatecznie, na zaproszenie strażnika, kwaterujemy na terenie tworzonego tam rezerwatu – pomnika obrony Sewastopola i Wielkiej Wojny Ojczyźnianej (to ta rozpoczęta w 1941 roku). Następnego dnia wstajemy raniutko i jedząc śniadanko na malowniczych skałach cieszymy się pięknym wschodem słońca.
Ruszamy do Chersonezu, rezerwatu upamiętniającego bytność Greków w tym zakątku świata. Jest to duży nadmorski kompleks zabudowań, składający się nie tylko z greckich świątyń, ale też amfiteatru i najróżniejszych cerkwi, dobudowanych tam po zakończeniu panowania greckiego. Znowu kąpiel w morzu i sesja zdjęciowa. Tym razem idziemy w konkury z koryncką kolumną, udając wdzięczne Kariatydy.

Nieprzystępny „padyszach gór”
Z poczuciem, że zobaczyłyśmy już wszystko, co nas tu mogło zainteresować, opuszczamy Sewastopol. Zatrzymując się w Jałcie na tyle, ile wymagało kupienie biletu i zapakowanie się do trolejbusu, ruszamy do Ałuszty. Stamtąd planujemy wybrać się w towarzystwie poznanych w Bakczysaraju kolegów z Lublina na kilka górskich szlaków.
No dobrze, szlaków – to zbyt dużo powiedziane. Chociaż Czatyrdah jest płaskowyżem o najwyższym wzniesieniu 1527 m n.p.m., to jego zdobycie zajmuje nam aż dwa dni. Wszystko wskazuje na to, że w tej części świata pojęcie oznaczenia szlaku w ogóle nie istnieje. Mamy mapę, na której trasy zaznaczone są liniami prostymi, kompas, dwa przewodniki z „dokładnymi” opisami drogi i pięć głów, jednak mimo to stale gubimy drogę. Po przejściu malowniczej, chociaż z bezpieczeństwem mającej niewiele wspólnego Ścieżki Wróblewskiego (to na cześć kolegi, który prowadził), kilka godzin później wracamy do głównej drogi, aby tam rozbić namiot.
Następnego dnia postanawiamy zacząć od drugiej strony i poprzestać na zwiedzaniu jaskini Emine – Bair – Chosar, jednej z wielu na tym terenie krasowych grot. Za to wieczorkiem smakujemy unikatowego klimatu tego kurortu i wystrojeni idziemy na dansing do nadmorskiej knajpki, gdzie dość mocno zaniżamy średnią wieku na parkiecie.

Nowy Świat – stolica krymskich win
Droga z Ałuszty do Sudaku składa się z zakrętów i wybojów. Kiedy po dwóch godzinach jazdy marszrutką z radością witam stały ląd, opada nas tłum gospodarzy oferujących kwatery. A chwilę potem pada deszcz. W planach był Nowy Świat i ścieżka Golicyna, jednak ze względu na pogodę mamy wątpliwości. Podjęcie ryzyka okazało się strzałem w dziesiątkę. Niebo niebawem się rozpogadza, a słynący z tłumów turystów żądnych spaceru między górami a morzem rezerwat jest przyjemnie opustoszały. Wieje niesamowicie, humory mamy przednie, słońce powoli zbliża się do tafli morza, ach! Rozczesanie włosów zajęło mi ponad kwadrans, a hiper-antydepresyjne zdjęcia z tego popołudnia należą do moich ulubionych.
W Nowym Świecie obowiązkowa jest degustacja miejscowego szampana i wina, więc i nas ten punkt nie omija. Następnie uderzamy na kolację do proletariackiej jadłodajni z wielkim czarno – czerwonym portretem Lenina przy wejściu (na początku nam się wydawało, że to tylko stylizacja…), gdzie wesołe kucharki zapraszają nas na bruderszaft, oświadczając, że chętnie napiją się z „polskimi kontrrewolucjonistami”.

(Prawie jak) Wielki Mur Chiński
Sudak słynie z twierdzy genueńskiej. Zatem tym razem mamy do czynienia z rekonstrukcją czternastowiecznego włoskiego przyczółka na tych ziemiach. Nam jednak masywna budowla kojarzy się z Wielkim Murem i cieszymy się, że do pocztówek „pozdrowienia z Grecji” możemy dołączyć też te, pod tytułem „pozdrowienia z Chin”. Krym naprawdę zadziwia nas na każdym kroku…
Tego samego dnia chcemy dotrzeć na położone na północy klify przylądku Kazan Typ. Po drodze odwiedzamy jeszcze Koktebel, kuszący wzmiankami o mieszkających tu Tatarach i Ormianach, i prawdziwym orientalnym klimacie, którego jakoś ciągle nam mało. Niestety, z powodu deszczu poszukiwanie Orientu kończy się na siedzeniu na dywanach w turystyczno – tureckiej restauracji, i popijaniu tatarskiego płowu zieloną herbatą z japońskich czarek. Wszystko to na tarasie z widokiem na wzburzone morze, więc akompaniament też przyjemny, chociaż mało egzotyczny. Po powrocie na stację okazuje się, że autobus w pożądanym kierunku dziś nie jeździ i jedyne, co nam zostaje to kwaterunek w leżącej na trasie Toedozji.

Teodozja – „od bogów dana”
Mimo, że nie planowaliśmy odwiedzin w tym mieście, to jesteśmy z nich bardzo zadowoleni. Niepozorna Teodozja okazała się być starożytnym miastem greckim, przejętym przez Rzymian, potem Genueńczyków, aż trafiła w ręce rosyjskie. Pod nazwą Kaffa dorobiła się w XIV w. ponurej sławy, gdyż to tutaj Tatarzy po raz pierwszy zastosowali broń biologiczną w postaci zwłok zmarłych na dżumę, co spowodowało epidemię w całej Europie.
Z czasów świetności miasta zachowały się okruchy, jednak na uwagę zasługują pozostałości kultury Ormian. Ten niewielki obecnie naród może się poszczycić własnym alfabetem, najdłuższą historią chrześcijaństwa jako religii narodowej i kulturą. Ich świątynie, a także kilka meczetów, kolejna twierdza genueńska, deptak i gościnna restauracja zajmują nas na tyle, że na dworzec dobiegamy spóźnieni. Autobus w kierunku Kazan Typ odjechał wcześniej. Nie przejmując się tym zbytnio po kwadransie siedzimy w Marszrutce do Kerczu, miasta leżącego na wschodnim cyplu półwyspu.

Wieczór w tajemniczym Kerczu
Na dworcu zaskakuje nas brak ofert kwatery. Gdy późnej udaje nam się coś znaleźć, od razu ruszamy oglądać słynny kurhan. Znowu zdziwienie – skąd tutaj podziemny grobowiec sprzed 2,5 tys. lat, technologicznie spokrewniony z egipskimi piramidami? Jest drugi, jeszcze piękniejszy, jednak tam nie zdołamy dojechać przed zamknięciem. Za to odwiedzamy twierdzę turecką Jenikale, położoną nad zatoką. Z jej murów widać już azjatyckie wybrzeże Rosji. Po zachodzie słońca spacerujemy po urzekającej starówce, stajemy oniemiali przed ormiańską cerkwią św. Jana Chrzciciela z VIII wieku i postanawiamy, że tutaj konieczne trzeba wrócić.

Mały – Wielki Krym
Mimo, że Krym sprawia wrażenie regionu dość niewielkiego, to jednak okazuje się, że 2 tygodnie to za mało, żeby go bliżej poznać. Pełno tam śladów bytności kultur: Scytów, Greków, Rzymian, Słowian, Ormian, Karaimów, Włochów, Rosjan i Ukraińców. Powrót z najdalej wysuniętego na wschód zakątka półwyspu zajmuje nam 2 doby. Już w pociągu zdążyłyśmy obejrzeć zdjęcia i zatęsknić za tym skrawkiem świata, gdzie kultury, religie, historie przenikają się i współistnieją. Jaka szkoda, że w każdej odwiedzanej miejscowości główna ulica nosi imię Lenina...

Tekst i zdjęcie na okładce:
Poranek w Ałuszcie, Małgorzata Zawilska
Zdjęcia w reportażu Anna Nowicka

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!