Kościół głodny ale tętniący życiem
Chrześcijaństwo na Madagaskarze pojawiło się na początku XIX wieku, a katolicy właściwie po 1861 roku. Dzisiaj katolicy stanowią jedną czwartą ludności, protestanci jedną trzecią a niemal 40 procent to wyznawcy wierzeń animistycznych.
Nie będę się porywał na opisywanie, jak wygląda Kościół na Madagaskarze, bo spokojnie można znaleźć sporo informacji na ten temat przygotowanych przez dziennikarzy i misjonarzy, świeckich i duchownych, którzy naprawdę znają tamtejszą sytuację. Zresztą zawsze mnie irytowało, kiedy na przykład jakiś kolega ksiądz wybrał się na tygodniową pielgrzymkę autokarową do Rzymu, a następnie ze znawstwem opowiadał o degradacji Kościoła w Italii, bo zobaczył w jednej ze świątyń (a może tylko gdzieś o tym przeczytał, bo w kościołach, do których trafiają turyści, takie rzeczy raczej się nie zdarzają) szczotki, mopy i wiadra zmagazynowane w konfesjonale. Na nic się zdały próby tłumaczenia, że z mojej ośmioletniej perspektywy bycia wewnątrz włoskiego Kościoła, jego ocena wygląda na zbyt uproszczoną, bo przecież on był i widział na własne oczy, więc o czym my tu mówimy?
Akcja święty Krzysztof ma sens
Wraz z kolegami księżmi spędziliśmy na Madagaskarze dziesięć dni i, jakby nie było, byliśmy gośćmi nuncjusza apostolskiego, więc nasza perspektywa była z jednej strony znacznie bardziej wtajemniczona w meandry miejscowego Kościoła, niż to było w przypadku wspomnianego wyżej „znawcy” włoskiego Kościoła, ale z drugiej strony byliśmy traktowani niemal jak korpus dyplomatyczny i grupa uprzywilejowana (dość powiedzieć, że podczas każdej podróży towarzyszyło nam przynajmniej trzech uzbrojonych żołnierzy dbających głównie o bezpieczeństwo przedstawiciela Watykanu, ale przy okazji i nasze), więc trudno byłoby się upierać, że doświadczyliśmy na własnej skórze miejscowej biedy i szczegółowo rozeznaliśmy „o co biega” w wierze i religijności Malgaszy.
Właśnie dlatego nie będę się wymądrzał na ten temat i podzielę się tylko kilkoma osobistymi refleksjami właściwie z jednego dnia, kiedy to udaliśmy się do Befasy. Znajduje się tam misja polskich oblatów, a archidiecezja poznańska (z której pochodzi obecny nuncjusz i znakomita większość naszej ekipy) bardzo mocno wspierała finansowo tworzenie struktur tej parafii. Jak żartował ks. arcybiskup Tomasz, mieliśmy tam sprawdzić, czy wszystko, do czego zobowiązała się polska archidiecezja zostało już wykonane i czy właściwie funkcjonuje.
Jak w każdej naszej wyprawie na malgaskiej ziemi, musieliśmy się posłużyć wysokiej wytrzymałości pojazdami terenowymi czyli toyotami land cruiser albo nissanami patrol. To jeden z paradoksów Madagaskaru: ludzie są tu bardzo biedni, a żeby się poruszać na nieco dłuższych dystansach trzeba mieć naprawdę bardzo drogie auto, bo normalne tutaj do niczego się nie przyda. W tym miejscu mogę zaświadczyć, że wiele pojazdów użytkowanych przez misjonarzy, które tutaj spotkaliśmy, miało naklejkę NIVA. Brzmi znajomo? Co roku podczas akcji św. Krzysztof w Polsce zbiera się fundusze na zakup samochodów dla misjonarzy, które później przekazuje się tej organizacji i tutaj na Madagaskarze widać, że te pieniądze są właściwie wykorzystywane. „Dżipy” na nasz pobyt zostały zorganizowane dzięki uprzejmości biskupa Morondavy, który dla nas wypożyczył je z kilku diecezji.
I tak nasza kolumna pięciu samochodów wyruszyła po śniadaniu do misji oblatów w Befasy. Żebyście sobie zdali sprawę z sytuacji powiem, że właśnie teraz, pisząc ten tekst, wrzuciłem w internetową mapę nazwę Morondava, skąd wyruszaliśmy i miejscowość Befasy, cel naszej wyprawy, aby sprawdzić ile to jest dokładnie kilometrów i internetowa mapa „poddała się” stwierdzając: „Nie udało się wyznaczyć trasy z „Morondava, Madagaskar” do „Befasy, Madagaskar”. A trasa była tylko jedna, pełna kolein polna droga, ale do tego już się przywykliśmy.
W pewnym momencie nasza kolumna się zatrzymała, bo „zepsuł się” most na rzece. Most to duże słowo, bo było to kilka ledwo ociosanych pni połączonych razem, ale właśnie się „rozjechały”
i rzeczka była nieprzejezdna. Można sobie tylko wyobrazić, jak wygląda tutaj praca misjonarzy kiedy jest pora deszczowa i miesiącami leje... Nie, właściwie to sobie tego nawet nie mogę wyobrazić.
W każdym razie w Befasy na pewno już na nas czekano, a tu taka niespodzianka i nagły stop. My oczywiście „po europejsku” od razu zapytaliśmy towarzyszącego nam oblata, czy nie da się objechać tej przeszkody inną drogą, ale ten szybko nas sprowadził na ziemię malgaską tłumacząc, że można, ale to by nam zajęło kolejnych kilka godzin. Mogliśmy więc tylko z lekkim niepokojem przyglądać się, jak kilku wątło wyglądających miejscowych (najprawdopodobniej z przeładowanego do granic możliwości pojazdu jadącego przed nami) próbowało „naprawić” most wiążąc sznurami rozchodzące się drewniane kłody... W końcu im się to jednak udało i jako pierwszy przejechał przez naprawiony most ów... przepełniony ludźmi samochód, a po nim ruszyły i nasze dżipy.
Liturgia na wzór dawidowy
Kiedy wreszcie dojechaliśmy na miejsce... Nie, nie. To by była nieprawda. Nie dojechaliśmy na miejsce, bo kiedy Malgasze oczekują ważnych gości, to nie pozwalają im dojechać na miejsce tylko wychodzą im naprzeciw, czekają i przynajmniej kilkaset ostatnich metrów im towarzyszą. Jeśli weźmiecie pod uwagę nasze przygody po drodze, to musieli się naczekać... Ale bynajmniej nie okazywali niezadowolenia i przywitali nas radosnym śpiewem: dzieci, młodzież, skauci, dorośli... Wszyscy uśmiechnięci, rozśpiewani i roztańczeni i tacy będą przez cały czas naszego pobytu. I tak było we wszystkich świątyniach, w których sprawowaliśmy liturgię.
W kościołach malgaskich sporo się przemawia, bo jak już wspomniałem, uważają oni, że wprawdzie niewiele mają, ale zawsze mogą podzielić się słowem, i nie powiem, są szczodrzy. Oprócz pasterza parafii przemawia zawsze również świecki prezydent (odpowiednik naszego reprezentanta rady parafialnej, ale chyba ze znacznie większymi uprawnieniami) a dzieci i młodzież zawsze mają przygotowaną jakąś choreografię taneczną dla przybyłych gości. W naszym wypadku padło wiele słów wdzięczności dla archidiecezji poznańskiej i jej pasterza za wsparcie finansowe tak wielu dzieł (kościół, szkoła, studnia i inne).
Oczywiście punktem centralnym naszej wizyty jest Eucharystia. Wszyscy zwolennicy Mszy Świętej odprawianej „krótko, zwięźle i na temat”, których w naszej europejskiej rzeczywistości mamy całkiem sporo, na Madagaskarze mieliby ciężko. Bo tutaj nikt nie żałuje czasu Panu Bogu. Liturgie trwają dobre półtorej godziny a czasami grubo ponad dwie. Bardzo dużo się śpiewa, często są przygotowane specjalne układy taneczne na ofiarowanie i dziękczynienie, śpiewa się akt pokutny (czasami bardzo długi jest ten śpiew), Credo i – nie wiem czy dobrze zrozumiałem, - ale chyba modlitwę wiernych też.
Muzyka liturgiczna czerpie chyba z muzyki hinduskiej i często są też włączane podkłady perkusyjne. Nie wszystkim to się musi podobać, ale Malgaszom się podoba i ich liturgie są niezwykle żywiołowe i żadna pieśń nie kończy się po pierwszej zwrotce. Na marginesie wtrącę, że 15 sierpnia uczestniczyłem w Mszy Świętej na Jasnej Górze, którą animował muzycznie Zespół Pieśni i Tańca „Mazowsze”. I wykonali przepiękne części stałe w tym Sanctus trwające tak długo, że w pewnym momencie arcybiskup Wacław Depo, główny celebrans (serdecznie pozdrawiam) myślał, że to już koniec i nawet rozpoczął słowa modlitwy Eucharystycznej, a tymczasem „Mazowsze” dalej śpiewało. Widziałem, że niektórzy uczestnicy liturgii byli nieco niezadowoleni tym „przedłużaniem”. Otóż na Madagaskarze nikt by nie kręcił nosem, bo tam tak jest normalnie ;). Liturgia jest dla Pana Boga i słowo „przedłużanie” w tej rzeczywistości się nie mieści, raczej skąpienie czasu Panu Bogu jest czymś, czego należy się wystrzegać. Tak ja to odczytałem.
I jeszcze jedno, ofiar nie zbiera pan kościelny, ale każdy podchodzi osobiście i przed ołtarzem zostawia to, co może ofiarować, zwykle bardzo niewiele, bo to naprawdę biedni ludzie. Ale może właśnie dlatego są tak szczodrzy w swoim śpiewie na cześć Pana.
Kościół tętniący życiem na peryferiach
Jak nam wcześniej zapowiedział ojciec oblat, po wizycie w głównej siedzibie parafii w Befasy, było jeszcze przewidziane odwiedzenie trzech filii na wioskach. Przyznam się szczerze, że po bardzo rozbudowanych obchodach w Befasy (a po liturgii był jeszcze wspaniały obiad) przemknęła mi przez głowę myśl, że moglibyśmy chyba sobie już „darować” te filie. Może dlatego tak pomyślałem, bo mi się przypomniało, jak w mojej parafii podczas wizytacji biskupiej w dzień powszedni zaledwie garstka wiernych pojawiła się w naszych kościołach filialnych, a i tak chyba zrobili to bardziej z poczucia obowiązku niż z wielkiej chęci spotkania pasterza, nie wiem. W każdym razie bardzo się zawstydziłem moich myśli, kiedy później w każdej z tych wsi (pięciu nie trzech, bo kiedy w wioskach nie zaplanowanych dowiedziano się, że przejeżdża przez ich teren ambasador Ojca Świętego, to też wyszli nam na spotkanie, aby uzyskać apostolskie błogosławieństwo) oczekiwała na nas cała wspólnota odświętnie ubrana, która czekała tam pewnie kilka godzin, bo tyle mieliśmy spóźnienia. I na co czekała? Żeby nas przywitać, zaprowadzić w tanecznym korowodzie do swojej kaplicy, pomodlić się razem z nami kilka minut, złożyć swój dar nuncjuszowi (butelkę miodu, albo żywą kurę) i przyjąć błogosławieństwo. I tyle.
W jednej z tych wiosek zwróciłem uwagę, że większość miejscowych, w tym wszystkie dzieci, mieli jednakowe koszulki. Kiedy im się dobrze przyjrzałem okazało się, że z przodu jest na nich data: 13 lipca 2023, czyli dokładnie dzień w którym ich odwiedziliśmy. Natomiast na plecach był napis mówiący o wizycie nuncjusza apostolskiego! Zatrzymaliśmy się tam nie dłużej niż 10 – 15 minut, a oni ze swoim duszpasterzem przygotowali specjalne koszulki na tę okazję!
Ktoś może pomyśleć, że pewnie ksiądz chciał „zapunktować” u nuncjusza i zmarnował pieniądze na specjalne koszulki... Ale ten ktoś nie bierze pod uwagę faktu, że po pierwsze, to jedyna wizyta tak wysokiego hierarchy w historii tej wioski (poprzedni nuncjusze w takie tereny się nie wybierali), a po drugie te koszulki będą służyć tym biednym ludziom jeszcze przez wiele lat. I to po prostu jeszcze jeden sposób, aby im pomóc.
Na koniec jeszcze słowo o kaplicach, które odwiedziliśmy. Miodem na nasze serca było oglądanie właściwie w każdej z nich wizerunków naszych polskich świętych: papieża Jana Pawła II, siostry Faustyny czy księdza Jerzego Popiełuszki. Nie udało nam się kupić Madagaskaru jako polskiej kolonii w latach 30. ubiegłego wieku, ale dzisiaj, dzięki polskim misjonarzom jest tu naprawdę wiele polskości. I to tej najświętszej. ■
Tekst i zdjęcia ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!