TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 28 Marca 2024, 21:42
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Konkwista i misje

Konkwista i misje

konkwista

Nigdy wcześniej nie miałem okazji zobaczyć filmu Mela Gibsona „Apocalypto”, ale nasza niezawodna przewodniczka po meksykańskiej ziemi zadbała i o to, więc podczas długich przejazdów autokarem pomiędzy kolejnymi parkami archeologicznymi, w których podziwialiśmy to, co zostało ze świata Azteków i Majów, mogliśmy również zapoznać się z losami Łapy Jaguara, czyli głównego bohatera filmu. 

Przyznam, że film zrobił na mnie wrażenie, choć specjaliści zarzucili mu wiele nieścisłości. Jak choćby to, że w diecie Majów przeważały produkty pochodzenia roślinnego, a tymczasem jedne z najlepszych scen w filmie przedstawiają właśnie polowanie na grubego zwierza. A właściwie, można powiedzieć, cały film pokazuje polowanie na ludzi i wielkie okrucieństwo, które było normą. I to też spotkało się z krytyką obrońców cywilizacji Majów, którzy utrzymują, że Majowie nie organizowali takich polowań, ani nie składali za często masowych ofiar z ludzi (a takie pokazane są w filmie), bo to było raczej specjalnością Azteków. Majowie byli lepsi – mówią specjaliści – bo oni składali tylko pojedyncze ofiary i to rzadko. Sam widziałem w Chitchen-Itza wielką naturalną studnię, do której kapłani Majów strącali młode dziewczyny, albo same w nie wpadały naszprycowane, szamani wiedzieli czym, by przebłagać boga deszczu. Współcześni Majowie mieli za złe Gibsonowi, że ich cywilizację słynącą ze wspaniałych budowli i rzeźb, osiągnięć matematycznych i astronomicznych, pokazał jako hordę dzikich morderców. Podobno przez jakiś czas Gibson był w Meksyku persona non grata.

W każdym razie ostatnia scena filmu pokazuje jak niemal cudem uratowany od śmierci Łapa Jaguara z żoną i dzieckiem widzą w oddali przybijających do brzegu Hiszpanów. Scena ta wydaje się sugerować, że ci cywilizowani ludzie przynoszą wybawienie od tych strasznych, krwiożerczych Majów (tych, którzy filmu nie widzieli przepraszam, że zdradzam zakończenie). Hmm, spokoju raczej nie przynieśli.

Przybyliśmy służyć Bogu, Królowi, a także, aby się... wzbogacić  

Powyższe słowa zapisał Bernal Diaz del Castillo, kronikarz Corteza i chyba trudno coś więcej dodać, może tylko kolejność powinna być odwrotna. Hernàn Cortés de Monroy Pizarro Altamirano, albo po prostu Ferdynand Cortez wylądował na brzegu Meksyku w 1519 roku w miejscu, gdzie dzisiaj leży miasto Veracruz. Wcześniej od ośmiu lat przebywał na Kubie i był przyjacielem jej gubernatora Diego de Velazqueza. To właśnie na Kubie usłyszał o wielkich złotodajnych terenach po drugiej stronie Morza Karaibskiego i dzięki poparciu gubernatora mógł przygotować wyprawę. Wkrótce po jej rozpoczęciu jednakże popadł z nim w konflikt i właściwie jego wyprawa stała się przedsięwzięciem osobistym i to jego nazwisko jest dzisiaj symbolem konkwisty, przynajmniej w tej jej części, która dotyczy Azteków i Majów. Cortez wyruszył na podbój na czele 11 statków, około 500 mężczyzn, a oprócz tego mieli 15 koni i tyleż armat. Jak można przy pomocy tak skromnych środków podbić i zniszczyć całą cywilizację? Otóż, przede wszystkim Cortez pozyskał sobie tysiące sojuszników spośród plemion podbitych i wyzyskiwanych przez Azteków. Do największego wówczas miasta Azteków Tenochtitlan został wpuszczony przez Montezumę II, który chciał wybadać słabości armii Corteza. Ostatecznie Cortez weźmie Montezumę w niewolę, a później go zabije (podobno przypadkiem), ale tym, co zgubiło Azteków, była prawdopodobnie przepowiednia o przybyciu... białego boga z brodą. Cortez za bardzo pasował do tego opisu i Montezuma do końca nie był pewien, z kim ma do czynienia. Można powiedzieć, że w pewnym sensie to właśnie ich własne wierzenia doprowadziły Azteków do zniszczenia ich cywilizacji. Nawet widok koni, a właściwie ludzi na koniach siał przerażenie wśród miejscowych, którzy myśleli, że to bogowie ich atakują. Choć Hiszpanie w pewnym okresie musieli uciekać z wyspy-miasta i ponieśli poważne straty, to jednak ostatecznie 13 sierpnia 1521 r., imperium azteckie upadło, a Tenochtitlan zostanie przemianowane na Mexico City i stanie się terytorium hiszpańskim, a Cortez jego gubernatorem. Przez kolejne lata hiszpańscy konkwistadorzy będą systematycznie niszczyli każdy przejaw kultury azteckiej. 

Obrońca Indian i postrach Indian

Wraz z konkwistadorami na teren Meksyku przybyli również zakonnicy. Niestety Europa wysyłała za ocean głównie awanturników i misjonarzy, pierwsi grabili i mordowali, a drudzy mieli chrzcić i, jeśli mieli odwagę, piętnować okrucieństwa. Kolonizacja i misje to oczywiście nie jest szczęśliwe zestawienie i czasami ciężko odróżnić jedno od drugiego, bo przecież zakonnicy nie byliby w stanie dotrzeć do tak odległych krańców ziemi o własnych siłach, bez pomocy eskorty, i nie mogliby stawiać świątyń bez dóbr wydartych przez kolonizatorów miejscowym, a z kolei kolonizatorzy znajdowali usprawiedliwienie dla swoich okrucieństw. W takim kontekście właściwie wszystkie postacie są tragiczne. Przypomnijmy dwie z nich.

Bartolome de Las Casas pochodził z Hiszpanii i był księdzem katolickim (od roku 1510), który później wstąpił do dominikanów (rok 1522). Zawdzięczamy mu liczne dzieła z historii i etnografii Ameryki Południowej i Środkowej. W latach 1502-1513 uczestniczył w brutalnym podboju Antyli i w nagrodę otrzymał ziemię i niewolników indiańskich. Jednakże po dziesięciu latach dokonała się w nim przemiana duchowa i stał się wielkim krytykiem polityki kolonialnej. Przebywał na Kubie, w Peru, Nikaragui, Wenezueli i w Meksyku, gdzie w latach 1543-47 był biskupem Chiapas. Był wielkim obrońcą Indian i to dzięki niemu król Hiszpanii Karol I zakazał brania w niewolę Indian. Las Casas był przeciwnikiem jakiejkolwiek przemocy wobec Indian i uważał, że w ewangelizacji należy odrzucić użycie, a nawet posiadanie jakiejkolwiek broni. Niestety, stosując się do zaleceń Las Casasa, niektórzy misjonarze zginęli, a wielu musiało uciekać przed strzelającymi do nich zatrutymi strzałami Indianami. A przecież chciał dobrze...

I druga postać z tamtych czasów: franciszkanin Diego de Landa, jeden z pierwszych spośród braci mniejszych, którzy przybyli do Meksyku w 1549 roku, ewangelizować Majów. Niestety, w przeciwieństwie do założyciela swojego zakonu, de Landa wsławił się szczególną zawziętością w niszczeniu wszelkiej spuścizny religijnej i kulturowej Majów: w mieście Mani na Jukatanie spalił bądź zniszczył ogromną ilość posążków bożków, według niektórych źródeł nawet 5000, 13 kamieni ołtarzowych i 27 zwojów z hieroglifami Majów. Były skargi na stosowane przez niego tortury wobec tysięcy Indian podejrzewanych o pogaństwo. Inni biografowie wychwalali go zaś za skuteczne plenienie pogańskich zabobonów. Został nawet odesłany do Hiszpanii, gdzie ostatecznie oczyszczono go z zarzutów. Do Meksyku wrócił w roku 1573 i został biskupem Jukatanu. Zmarł sześć lat później. Gdyby na tym skończyła się biografia de Landy ciężko byłoby coś z niej obronić. Ale de Landa przez niemal 30 lat pieszo przemierzał Jukatan zbierając wszelkie informacje o życiu miejscowych, ich bóstwach, zwyczajach codziennych, historii i piśmie. Całą tę wiedzę umieścił w dziele Relacion de las cosas de Yucatan, bez którego chyba nikt nie byłby dzisiaj w stanie choćby rozszyfrować hieroglifów Majów. Postać bez wątpienia tragiczna.

***

Trudno porównywać okrucieństwa i tłumaczyć jedno okrucieństwo innym, więc nie będę nawet próbował. Wydaje się jednak jasne, że kultura śmierci, poświęcania życia ludzkiego, nigdy nie jest kulturą z przyszłością. Kultura, która składa ludzkie życie na ołtarzu jakiegokolwiek bóstwa, czy to będzie bożek deszczu, czy nowożytności i egoizmu, jest kulturą bez przyszłości. Myślę też, że fałszywe bóstwa prowadzą do zguby, można zapytać Montezumę. I jeszcze sobie myślę, że jestem szczęściarzem, bo mój Bóg nie tylko nie żąda ofiar z ludzi, aby słońce wschodziło, ale Sam oddał życie za nas. Takiemu Bogu można ufać. 

Tekst i foto ks. Andzrej Antoni Klimek

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!