Jeszcze na koniec świata | dzień 26
Najlepsza jest ta droga, którą kończysz z myślą, aby jak najszybciej ponownie w nią wyruszyć, czyli która tak naprawdę wcale się nie kończy.
Kiedy po raz pierwszy wyruszyłem na Camino szlakiem Del Norte potrzebowałem 27 dni, aby pokonać około 820 kilometrów z Irun do Santiago de Compostela. To był rok 2010. Czternaście lat później szlakiem portugalskim z Lizbony przez Fatimę dotarłem do Santiago po pokonaniu nieco ponad 715 km w 25 dni. I mam trzy dni wolnego przed odlotem do Polski. A to oznacza, że tym razem będę mógł udać się pieszo również do Finisterre, bo za pierwszym miałem za mało czasu, więc wówczas wybrałem się tam autobusem. Czyli przede mną jeszcze trzy dni wędrówki! Hurra! Ja wiem, że to nieco dziwna reakcja, bo zwykle człowiek się nie cieszy, jeśli po dojściu na miejsce dowiaduje się, że musi jeszcze drałować z buta przez trzy dni, by pokonać ponad 90 kilometrów, ale tak reagują ludzie normalni, a ja jestem pielgrzymem do Santiago… No i mogę was też uspokoić, nie będzie kolejnych trzech tekstów, a jedynie ten, bo zespół redakcyjny uznał, że dość tego bajdurzenia o Camino… Trzeba się dostosować!
Dzień pierwszy
Jak się już dojdzie do Santiago to nie pozostaje nic innego, jak wrócić do domu, albo pójść na koniec świata. Ja wybieram tę drugą opcję i w sobotę 14 września, w święto Podwyższenia Krzyża Świętego (to tytuł mojej parafii rodzinnej w Strzelinie) wyjątkowo późno, bo dopiero o 8.30 wyruszam na trasę. Po opuszczeniu miasta trasa wiedzie przez las, więc jest bardzo przyjemnie. Ale jest też trochę wzniesień, za którymi - jak wiecie - nie przepadam. Idę właściwie ciągle sam, więc mam czas na pełną wersję moich modlitw we wszystkich intencjach, które mam „w plecaku”. Około 11.30 otrzymuję wiadomość od Gianfranco (przez kilka dni szliśmy razem a nawet zaprosił mnie na obiad urodzinowy), który właśnie dotarł do Santiago i przesłał mi swoje uśmiechnięte selfie przed katedrą. Cieszę się, że szczęśliwie dotarł i zastanawiam się co z Niemką Danielą, której stopy były w opłakanym stanie i została jakieś trzy dni za mną.
Urokliwym miejscem na trasie jest wioska Ponte Maceira, w której przechodzi się po zabytkowym kamiennym moście nad rzeką Tambre. Wielu pielgrzymów korzysta z okazji do odświeżającej kąpieli, ale oni pewnie zatrzymają się na nocleg w Negreira (na 21 km) jak sugerują przewodniki, podczas gdy ja planuję pójść około 10 kilometrów dalej (aby mieć lżej dzień później). W sumie dobrze robię, bo nocleg w albergue w A Pena (po przejściu 32 km) był całkiem przyzwoity, mimo że przy cmentarzu, a wieczorem była wspólnotowa kolacja wszystkich mieszkańców.
Dzień drugi
Na kolejny dzień miałem plan, aby dalej iść samotnie, ale krótko po wyruszeniu na trasę dogania mnie Paola z Bergamo w Italii. Ponieważ natychmiast rozpoznaję jej akcent zaczynam rozmawiać z nią po włosku i ona jest zachwycona, że spotkała jakiegoś… Włocha.
– Wiesz, jestem na trasie ósmy dzień, bo przez sześć dni szłam Camino Inglese. I tam ciągle z kimś rozmawiałam, bo było dużo Włochów i innych ludzi. A wczoraj z Santiago szłam cały czas sama i jakoś mi tak smutno było. Nie jestem przyzwyczajona do samotności, a już zwłaszcza podczas wędrówki, tak że fajnie, że jesteś, Andrea – mówi Paola a ja z jednej strony jestem mile połechtany, że mój włoski ciągle brzmi nieźle a z drugiej muszę zdecydować, czy zrezygnować z moich planów samotnej wędrówki. Trochę mnie już znacie, więc się domyślacie, że dalej poszliśmy razem. I bardzo dobrze, bo Paola jest pielęgniarką i trochę mi opowiedziała, jak wyglądała pandemia w Bergamo, bo tam się właśnie wszystko w Europie zaczęło. Ja ciągle uważam, że sobie z nas zrobiono eksperyment socjologiczny na skalę światową, ale to nie znaczy, że nie było wirusa. I właśnie w Bergamo on naprawdę dokonał spustoszeń (to miasto jest też pełne domów opieki dla starszych ludzi).
Razem z Paolą natrafiamy w lesie na świetny „paśnik” dla pielgrzymów ze świeżymi borówkami (zdaje się) za drobną ofiarę, a potem zatrzymujemy się w mijanej wiosce na kawę w barze. Kiedy sobie rozmawiamy przy espresso, do naszego stolika podchodzi jakiś chłopak i wrzeszczy z daleka (po włosku).
– Dzięki Bogu, wreszcie jacyś Włosi! - czyli po raz drugi dzisiaj ktoś mnie bierze za Włocha. Razem z Paolą wyprowadzamy z błędu Lorenzo, bo tak ma na imię sympatyczny Włoch (po polsku Wawrzyniec) i potem razem wychodzimy z baru. Mogę ze spokojnym sercem zostawić Paolę z Lorenzo i dalej kontynuować wędrówkę samotnie. Mniej więcej o 15.30 docieram w pobliże miejscowości O Logoso (w sumie 29 km), gdzie będę nocował, ale ponieważ jest niedziela i jeszcze mi się nie udało znaleźć kościoła na celebrację Eucharystii, zbaczam nieco z trasy, aby dotrzeć do Pedra Cabalgada (można przetłumaczyć jako kamień jeźdźca), czyli swoistej formacji skalnej na wzgórzu. Tam odprawiam Mszę „pod wielkim dachem nieba” i rozważam Ewangelię o Piotrze, który jest skałą, ale nie zawsze… I tak sobie myślę, jak to super Pan Jezus wymyślił, żeby się udawać „w góry na miejsce pustynne, osobno”. Bardzo tego potrzebujemy. Wszyscy.
To jest już koniec
Wiem, powinienem nazwać ten akapit „dzień trzeci”, ale przecież wszyscy potrafią policzyć. Bez problemów przeszedłem te 32 kilometry, po drodze nie oparłem się urokowi oceanu w pewnej zatoczce i wykąpałem się po raz pierwszy w oceanie (mimo że trzeba było zejść trochę w dół a potem znowu wchodzić pod górkę, ale warto było - niczym wyzwolenie), znalazłem miejsce w albergue w mieście i dołożyłem te 3,5 km pieszo, aby na zachód słońca być właśnie tam, na Cabo Finisterre. Przez stulecia wierzono, że tutaj znajduje się koniec świata, a dalej to już tyle Mare Tenebrosum, czyli Morze Ciemne. Tutaj pielgrzymi palili swoje ubrania, aby wrócić do świata jako nowy człowiek. Dzisiaj palenie ognisk jest tu surowo zabronione, więc symbolicznie zostawiam tylko mój kapelusz.
Jedno jest pewne, dalej pójść się nie da. Na szczęście nie jestem włóczęgą, ale pielgrzymem. Nie wałęsam się bez sensu. Mam swój cel i mam swój dom. Mam dokąd wrócić. Kocham być w drodze, kocham dotrzeć do celu, ale być może najważniejszym w pielgrzymowaniu - tak przynajmniej twierdzi kardynał Grzegorz Ryś - jest to, że potem się wraca do domu. I ja teraz wracam do domu.
ks. Andrzej Antoni Klimek
Film z drogi | dzień 26
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!