TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 12:07
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Jasna i ta druga strona księżyca - odcinek 295

Jasna i ta druga strona księżyca - odcinek 293

Wigilia zbliżała się wielkimi krokami i coraz częściej pojawiało się pytanie, z którym Mateusz miał zawsze problem, mianowicie: „A gdzie ksiądz proboszcz spędzi Wigilię?” I nie chodzi o to, żeby miał rzeczywiście problem z wieczerzą wigilijną, bo od wielu lat, jeszcze w czasach włoskich, najbardziej lubił spędzać ten czas samotnie. Wigilijny wieczór był jednym z niewielu momentów, kiedy mógł spokojnie pomyśleć o tych, których kochał, a których nie mogło przy nim być, jedni dlatego, że przekroczyli już barierę śmierci i czasu, inni jeszcze żyli, ale z różnych przyczyn nie mógł akurat z nimi zasiąść do stołu. Właściwie to nawet nie chodziło o to, aby O NICH myśleć, ale aby ICH myśleć. To było takie jego bardzo osobiste myślenie, a wzięło ono początek z polskiej wersji piosenki Leonarda Cohena „Tańcz mnie po miłości kres”. Bardzo mu się to kiedyś spodobało i kiedy chciał kogoś uobecnić to starał się właśnie nie myśleć o tej osobie, ale ją myśleć. Czasami pisał to w listach i wiadomościach: „Myślę cię” i ileż razy się natłumaczył, że to nie błąd... W Wigilię mógł myśleć ojca, matkę i innych, których kochał i nigdy, przenigdy nie czuł się wtedy samotnie, czy choćby przez najkrótszą chwilę smutnie. A poza tym, i to pewnie bardziej istotne, mógł się zamyślić nad tym, co zrobił Bóg. Nieskończony i nieogarniony stał się mikroskopijnym ludzkim embrionem, na którego w dodatku czyhał krwiożerczy Herod. Jak to mogło Bogu przyjść do głowy? Z biegiem lat Mateuszowi coraz trudniej było wejść w czyjeś buty, wczuć się w czyjąś sytuację, po prostu coraz trudniej było mu ograniczać siebie samego, „przycinać” siebie do sytuacji, żeby pasował, dlatego coraz bardziej zachwycał się Bogiem, który sam sobie wykręcił taki numer. I jak zauważył, coraz trudniej było mu znieść to rozmydlanie tego niesamowitego wymiaru Bożego Narodzenia do „rodzinnego święta”.
W każdym razie, o ile osobiście nie potrzebował tego wymiaru w sensie fizycznym, bo w metafizycznym nigdy mu go nie brakowało, to ciężko było mu radzić sobie z pytaniami, zwłaszcza najbliższych, o wigilijny wieczór. Z jednej strony nie chciał kłamać, bo każde kłamstewko, jakby nie spojrzeć, to ćwiczenie się w pewnej sprawności, której lepiej nie posiadać, a z drugiej, jeśli przyznał, że nigdzie się nie wybiera, natychmiast dostawał propozycję, aby spożyć wieczerzą wigilijną z tą czy inną rodziną. „Bo chodzi o to, żeby ksiądz proboszcz nie był sam w wigilijny wieczór” - tłumaczyli niezmiennie zatroskani o niego parafianie, a on choć doceniał te gesty serdeczności, nie miał już siły tłumaczyć wszystkich swoich przemyśleń. Na wszelkie sposoby próbował więc wymigać się od konkretnej odpowiedzi powtarzając, że prosi, aby się o niego nie martwić, bo on będzie w gronie swoich najbliższych i ukochanych. Nie wszyscy mu wierzyli, ale koniec końców zajmowali się swoimi sprawami, a on ostatecznie mógł przeżyć Wigilię tak, jak sam kochał najbardziej.
Jak co roku 24 grudnia była w kościele tylko jedna Msza o 8.00 rano i Mateusz już wcześniej zwolnił wikariuszy, aby mogli pojechać do swoich rodzin. Akurat oni wszyscy lubili, nawet bardzo, spędzać wigilijne wieczory z rodziną i byli mu niezmiernie wdzięczni za to, że „zlikwidował” tak zwane „wczesne Pasterki” dla dzieci i chorych o 20.00 i 22.00, na których okazywało się, że 4/5 parafii to chorzy i dzieci, pozostawiając tylko jedną tradycyjną o północy, dzięki czemu wikariusze wcale nie musieli się spieszyć. Tak więc poranną Mszę sprawował osobiście i zauważył, że w drugiej ławce po lewej stronie nie było pani Majchrowskiej. Pani Majchrowska była jak prorokini Anna w Ewangelii, nie rozstawała się ze świątynią i tylko ciężka choroba mogła ją zatrzymać w domu, w przeciwnym wypadku codziennie była na Mszy Świętej, zawsze na swoim miejscu. Miała już swoje lata, pewnie grubo po siedemdziesiątce, ale Msza była dla niej świętością. Jeśli jej nie było, to coś musiało się stać. Po Mszy jeszcze w zakrystii Mateusz wyciągnął z kieszeni komórkę i wybrał numer pani Apolonii Majchrowskiej. Kobieta odpowiedziała słabym głosem.
- Halo, słucham...
- Szczęść Boże, pani Apolonio, tu ksiądz proboszcz, zauważyłem, że dzisiaj nie było pani w kościele i pomyślałem, że zadzwonię i dowiem się, czy się coś nie stało, bo pani nieobecność to rzadkość – tłumaczył Mateusz.
- Ano proszę księdza, tak się jakoś źle poczułam, no i wylądowałam w szpitalu – odpowiedziała pani Majchrowska.
- W szpitalu? - zaniepokoił się Mateusz. - Mam nadzieję, że to nic poważnego.
- Wie ksiądz proboszcz, nic poważnego, ale może i nie aż takie błahe... - tłumaczyła kobieta jakby sama nie wiedziała dokładnie jaka jest jej sytuacja. - Ale na pewno po Świętach mnie wypuszczą! - dodała ze znacznie większym wigorem, jakby sama myśl, że wyjdzie do domu dodawała jej sił.
- Zostanie pani w szpitalu na Święta? - zdumiał się Mateusz. - Jeśli to nic poważnego to chyba jednak lepiej wrócić do domu – przekonywał.
- Nie, nie! - stanowczo zaoponowała pani Apolonia. - Po Świętach – dodała szczególnie akcentując słowo „po”.
- A pani krewni wiedzą? - zapytał Mateusz, bo coś mu tam w głowie świtało, że dzieci pani Apolonii żyły za granicą.
- Wiedzą, wiedzą. Ale oni w tym roku i tak nie mieli przyjechać, bo mieszkają w Szkocji, wie ksiądz proboszcz, prawda? No, i oni przyjeżdżają do mnie co drugie Boże Narodzenie, a w tym roku akurat nie - głos pani Apolonii brzmiał wyjątkowo zdrowo w tym momencie.
- No dobrze - skwitował Mateusz. - Sądząc po głosie, to rzeczywiście się pani już poprawia.
- Nie, no jeszcze nie tak całkiem – powiedziała Majchrowska, a jej głos znowu zabrzmiał jakby przygaszony.
- No to proszę na siebie uważać i życzę pani błogosławionych Świąt - Mateusz powoli kończył rozmowę, ale zachowanie Majchrowskiej wydawało mu się dziwne.
- Bóg zapłać księdzu proboszczowi i nawzajem - odpowiedziała pani Apolonia i przerwała połączenie.
***
Około 19.00 Mateusz, można tak powiedzieć, był już po wieczerzy wigilijnej i patrzył się z uśmiechem w mały stroik na stoliku, który w tym roku zastąpił mu choinkę. „Pomyślał już wszystkich” swoich bliskich i zaczął myśleć o pani Apolonii. Jej zachowanie przez telefon było dziwne. Nie zastanawiając się zbyt długo Mateusz ubrał się w sutannę i płaszcz, wyszedł z plebanii starannie zamykając drzwi za sobą i udał się pieszo w kierunku szpitala. Nie było daleko, około piętnastu minut spacerkiem. Na portierni powiedział, że jego parafianka jest hospitalizowana i bez żadnego problemu dotarł na właściwy oddział. Zanim wszedł na salę, przez szklane drzwi zauważył, ze pani Apolonia leżała w łóżku, a po jej policzkach spływały łzy. Nie wyglądała jednak na szczególnie doświadczoną bólem... Dłużej nie zwlekając wszedł do środka.
- Jezus Maryja, ksiądz proboszcz! - wykrzyknęła pani Majchrowska. - No przecież powinien być ksiądz na wieczerzy ze swoją rodziną, a nie tutaj przychodzić...
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - powiedział wesoło Mateusz. - Z rodziną już byłem, teraz czas na najlepszych parafian. To co pani dolega, pani Apolonio?
- A, co mi dolega... - powtórzyła Majchrowska i odwróciła twarz w kierunku ściany. - Nie będę tu księdzu kłamać. Nic mi nie dolega! Ale siedzieć sama jak palec w domu w Wigilię po tym, jak się wychowało sześcioro dzieci i się ma jedenaścioro wnuków, to się nie da! A jeszcze wszyscy bębnią o tych rodzinnych świętach, magicznych i takie tam – mówiła kobieta przez łzy. - No i pomyślałam, że w szpitalu to na pewno ktoś będzie, bo przecież ludzie i w święta chorują, ale jak ksiądz widzi, nie ma nikogo, a jeszcze pielęgniarki krzywo na mnie patrzą... Nie wiem, może by poszły do domu, jakby mnie nie było? – szlochała cichutko kobieta, a Mateuszowi też się trochę zaszkliły oczy.
- Ależ skąd, pani Apolonio, jak mają dyżur to na pewno muszą tu siedzieć, nawet jakby nikogo nie było - przekonywał ją stanowczo, choć szczerze mówiąc sam nie wiedział, jak to funkcjonuje. - Ale mam taki pomysł. Może się pani spokojnie ubierze i ja panią zabiorę do domu?
- I co, będę tam sama siedziała? - zapytała pani Apolonia. - Tutaj chociaż słyszę, jak one sobie tam w dyżurce rozmawiają i żartują...
- Źle się wyraziłem. Zabiorę panią do kościoła. To znaczy, najpierw na plebanię, wypijemy sobie jakiś barszczyk, zaśpiewamy kolędę, a potem pójdziemy na Pasterkę. A po Pasterce, jak wszyscy, do domu. Co pani na to? - Mateusz uśmiechał się zachęcająco.
- Ale barszczyk to ksiądz proboszcz ma, tak? Bo ja już dawno nie gotowałam...

Jeremiasz Uwiedziony
Ilustracja Marta Promna

CDN. Wszystkie imiona i fakty w powyższym opowiadaniu są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości
jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!