Jasna i ta druga strona księży(ca) - odcinek 215
To było pierwsze spotkanie po pogrzebie. Przez kilka dni Marysia nie pokazywała się wcale, nie tylko u niego. Mateusz dzwonił do mamy i pytał, jak ona to wszystko znosi, ale mama wciąż powtarzała, że bez zmian. Że Marysia jest jak w letargu, a na pewno w głębokiej depresji. Praktycznie nie wychodziła z domu. Nawet na cmentarz nie chciała chodzić. Kiedy wreszcie wyszła z domu, przyszła prosto do Mateusza. I skomentowała jego pogrzebową homilię.
- Powiedział ksiądz, że Szczepan odszedł ode mnie do Kogoś, kto go kocha nawet bardziej niż ja. Już pomijam fakt, czy ktoś naprawdę może kochać go aż tak bardzo, bardziej niż ja... Ale w takim razie, czy może mi ksiądz powiedzieć, dlaczego ten Ktoś nie kocha mnie?! A przecież powinien, tak? Bo On wszystkich kocha, ja w to cały czas wierzyłam! Wierzyłam tak bardzo, że nawet czekałam z tym... wie ksiądz, o co mi chodzi, czekałam z tym do ślubu, i co? Czekałam, bo Mu ufałam, że to nas wzmocni, wzmocni nasz związek, że go uświęci, że jeśli będziemy w porządku wobec Boga, to Bóg będzie z nami... I co? Teraz to wręcz żałuję, bo przynajmniej miałabym co wspominać...
- A nie masz czego wspominać? - zapytał Mateusz, który tak naprawdę dopiero w tym momencie dowiedział się o przedślubnej czystości Marysi i Szczepana, choć był niemal pewny, że tak właśnie było, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Marysia wstała i wyszła z oczami pełnymi łez. Od tego dnia przychodziła do niego prawie codziennie. Zupełnie przestała dbać o siebie. Jej twarz była nieustannie obrzękła od płaczu. Mateusz zastanawiał się, skąd w niej tyle łez. A może była to tylko taka figura retoryczna, która mówi o wypłakaniu wszystkich łez? I tak naprawdę można płakać bez końca? Jakkolwiek jemu osobiście modlitwa przyniosła ukojenie i właściwie wyparował z niego pierwotny żal do Pana Boga o to, że zabrał Szczepana, to jednak w dalszym ciągu pozostała bezradność wobec bólu Marysi. W dalszym ciągu nie potrafił jej wytłumaczyć tego, co się stało. A przecież próbował. Marysia przychodziła o różnych porach dnia. Siadała, czy to w salce, czy w kancelarii parafialnej, albo u niego przy stole i zwykle nic nie mówiła. A on próbował jej tłumaczyć. W końcu jednak stwierdził, że to nie ma sensu i postanowił nie dotykać tematu, o ile Marysia sama go nie wywoła. I zaczął po prostu komentować swoją rzeczywistość. Opowiadał jej, co zrobił od jej ostatniej wizyty, mówił o planach duszpasterskich, o przygotowaniach szopki bożonarodzeniowej, spotkaniach młodzieży. Marysia czasami zapytała o jakiś szczegół, czasami dawała się wciągnąć w rozmowę, czasami wręcz wydawało się, że wcale go nie słucha. Mateusza bolała ta sytuacja, ale nie potrafił zrobić niczego innego. Wiedział, że potrzeba czasu, dużo czasu. Ale też zdawał sobie sprawę, że on nie ma tego czasu aż tak wiele, by Marysia tak często u niego przesiadywała. Zdarzyło się już kilka nieprzyjemnych sytuacji. Kiedy na przykład Marysia siedział u niego w kancelarii parafialnej, a niektóre panie przychodziły załatwiać jakieś sprawy i z przekąsem się dopytywały, czemu ta młoda panna tak często tu przesiaduje i „czy wstydu nie ma”. Mateuszowi już się też znudziło opowiadać każdemu, co się dziewczynie przydarzyło, bo przecież nie była z jego parafii.
- To żeby ona teraz czasem na księdza się nie przerzuciła - powiedziała jedna pani znana wszystkim jako miejscowe BBC, więc Mateusz miał niemal pewność, że teraz się zaczną również plotki na jego temat. - Wie ksiądz, ksiądz jeszcze taki stary nie jest, a mówią, że nieraz żałoba to taki afrodyzjak - dodała kobieta, żeby pozbawić go wszelkich złudzeń, o czym myśli.
- Oj, pani Rychlicka, naprawdę musi pani takie głupoty gadać? - żachnął się Mateusz i ugryzł się w język, żeby nie dodać czegoś bardziej uszczypliwego.
- A widzi ksiądz? - powiedziała kobieta z nutką tryumfu w głosie.
- Dotknęło to księdza, czyli coś jest na rzeczy! Niech ksiądz uważa! Ja to z czystej życzliwości mowię - dorzuciła szybko wychodząc, aby uniemożliwić Mateuszowi jakikolwiek komentarz, którego i tak by nie było, bo nic cenzuralnego nie przyszło mu do głowy, a tego co przyszło, raczej by przez usta nie przepuścił. W każdym razie sytuacja stawała się coraz bardziej uciążliwa. Nie chciał zostawiać dziewczyny samej z jej bólem, chciał jej towarzyszyć, bo wiedział, że ona wiąże jego osobę ze Szczepanem, którego już nie było, ale z drugiej strony nie mógł zaniedbywać innych spraw. Duszpasterstwo, budowa, nadchodzące święta, a później kolęda. Nie będzie mógł mieć dla niej tyle czasu, co dotychczas. Marysia musi pozwolić Szczepanowi odejść. Bo on odszedł, ale nie dla niej, ona go ciągle „nie puszczała”. Mateusz wiedział, że musi jej pomóc pozwolić mu odejść. Tylko nie wiedział jak.
***
Do kurii, w przeciwieństwie do niektórych swoich kolegów księży, lubił zaglądać, ponieważ pracowało tam kilku jego przyjaciół. Tak więc załatwianie spraw służbowych łączyło się zawsze z możliwością wypicia kawy z którymś z nich i powspominania starych czasów. Tym razem spotkał na korytarzu jak zawsze zabieganego Lucka, który powiedział mu, że za pięć minut będzie miał chwilę. Po wstąpieniu do księgarni ruszył więc pod drzwi Lucka, który otworzył, zanim jeszcze Mateusz zapukał.
- Niczym ojciec miłosierny, który na ganku wyglądał za synem marnotrawnym - roześmiał się Lucek wprowadzając go do pokoju. - Kawa czy herbata?
- Herbata, jeśli masz to zielna - odpowiedział Mateusz, a Lucek aż zastygł z wrażenia.
- Chyba pierwszy raz w życiu nie prosisz u mnie o kawę! Czyżby jednak za dużo czarnego płynu? - zapytał.
- Nie, w dalszym ciągu piję nawet do dziesięciu filiżanek dziennie, ale dzisiaj jakoś mam ochotę na herbatę - odpowiedział Mateusz opadając ciężko na sofę.
- Ty faktycznie coś wyglądasz, jak syn, może nie marnotrawny, ale zmarnowany na pewno - powiedział Lucek uważnie mu się przyglądając.
- No jest parę spraw, które trochę mnie ostatnio sponiewierały - wyznał Mateusz i opowiedział koledze całą historię Marysi i Szczepana, nie pomijając komentarza plotkarki Rychlickiej, który zwiastował dalsze problemy. Lucek tak się zasłuchał, że zupełnie zapomniał o herbacie. Kiedy Mateusz skończył, przez chwilę nic nie mówił.
- Miałem tak z moim bratem, kiedy zmarła bratowa, a miała zaledwie 30 lat - powiedział w końcu Lucek. - Minęły od tego czasu już cztery lata, a ja w dalszym ciągu nie mam słów, żeby bratu to wyjaśnić. Ja to chyba nawet mam gorzej, bo wiesz, cokolwiek nie mówiłem, to dla niego było zawsze, no tak, ty jesteś księdzem i musisz tak mówić, ale co o tym myślisz naprawdę? Czy to jest w porządku, że taka młoda osoba odchodzi? No i ja mu znowu o życiu wiecznym, o Jezusie, który też umarł, a on znowu swoje da capo. I tak ciągle. Od czterech lat. Ale wiesz co Mateusz? Przepraszam, że zmieniam temat, zresztą jak widzisz i tak nie umiem ci doradzić, bo sam się borykam z podobną sytuacją, to jednak muszę ci coś powiedzieć. Zazdroszczę ci.
- Czego? - zdziwił się Mateusz.
- No właśnie tego, że jesteś w parafii, we wspólnocie, z twoimi ludźmi. I nieraz cieszysz się z nimi, przychodzisz tu taki nabuzowany energią, a nieraz płaczesz przez nich, albo ci jest smutno... No masz tę twoją wspólnotę i z nią jesteś. Na dobre i na złe. A ja? Wyobraź sobie, że w sklepie spotkałem młodą kobietę, której oczywiście nie pamiętałem. A ona do mnie mówi: „Ksiądz Lucjan?” A ja odpowiadam: „Tak, czy my się znamy? Proszę wybaczyć, ale sobie pani nie przypominam...” mówię i próbuję sobie przypomnieć, ale nic mi się nie otwiera. „No przecież uczył mnie ksiądz z dziesięć lat temu w gimnazjum, więc dlatego może mnie ksiądz nie pamiętać, pewnie wyglądałam trochę inaczej” - mówi mi ta kobieta i wygląda na zadowoloną, że mnie widzi. „To miło panią spotkać” - mówię, a ona się mnie pyta, co teraz robię. No to ja jej tłumaczę, że jestem wykładowcą na uniwersytecie. A ona się mnie pyta, co jeszcze. No to mówię, że uczę też w seminarium. A ona „Aha... A co jeszcze ksiądz robi?” Wiesz, ja już trochę zgrzany, bo przecież to, co wymieniłem, to już prawie dwa etaty, a ona pyta „co jeszcze?”. No to mówię, że pracuję też w kurii. A ona: „I to wszystko?” No więc ja już dość poważnie poirytowany mówię, że to wszystko, ale to bynajmniej nie jest mało. A ona do mnie mówi tak: „Czyli księdzem nie jest ksiądz nigdzie?” A mi jakby ktoś w pysk strzelił. Faktycznie! Jakkolwiek ciężko może być w parafii myślę, że dobrze jest być gdzieś po prostu księdzem.
Jeremiasz Uwiedziony
Ilustracja Marta Promna
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!