Jasna i ta druga strona księży(ca) - odcinek 189
Była głęboka, lekko mroźna noc. Na budowie kościoła nie było już nikogo, wszystko było posprzątane, a Maliński cały szczęśliwy oddalał się do domu liczyć pieniądze, jakie ludzie, którzy przyszli na festyn parafialny w dniu św. Jana Ewangelisty, wrzucili do wielkiej skarbony w formie stągwi kamiennej z Kany Galilejskiej.
- Mówię księdzu, to są grube tysiące! - ekscytował się stary kowal przesypując pieniądze do reklamówek. - Dachu co prawda nie ma, ale jest już porządny zastrzyk na wiosnę. Musimy takie festyny robić częściej, przynajmniej kilka razy w roku! - zawyrokował.
Mateusz zatrzymał się jeszcze na chwilę przy ich żywej szopce. Aż mu się wierzyć nie chciało, że na ten jeden dzień ściągnęli tyle zwierząt. Prawda była taka, że w wielu parafiach po dwóch dniach księża mieli już dosyć sympatycznej oranżerii i chętnie „wypożyczyli” mu na jeden dzień czworonogi. Wszystkie zwierzaki już spały, jedynie osioł stał i strzygł uszami. Mateusz podszedł do niego, pochylił się i spojrzał zwierzęciu prosto w oczy. Niespodziewanie przypomniało mu się, jak wiele lat temu uczestniczył w rekolekcjach w swojej rodzinnej parafii. Prowadził je ojciec paulin, który był również znany z modlitwy wstawienniczej, no i z faktu, że za jego pośrednictwem Pan Jezus uzdrawiał wielu fizycznie chorych i duchowo poranionych. To było na kilka miesięcy przed wstąpieniem do seminarium duchownego i Mateusz bardzo się modlił o jakiś znak od Pana Boga potwierdzający jego kapłańskie powołanie. Co prawda był już zdecydowany, ale odczuwał wielki lęk, że być może powołanie mają bardzo szczęśliwi z jego decyzji rodzice, a nie on. Ojciec paulin prowadził modlitwę i co jakiś czas mówił, że Pan kogoś dotyka, uzdrawia, że ktoś powinien poczuć gorąco w danej części ciała.
- A teraz Pan przychodzi do kogoś, kto podejmuje decyzję o swojej życiowej drodze. Tak, Pan przychodzi do ciebie i poczujesz gorąco w sercu, poczujesz wielką radość i ulgę – powiedział w pewnym momencie rekolekcjonista i Mateusz z całej siły prosił Boga, żeby to chodziło o niego. Wręcz dotykał prawą ręką swojej klatki piersiowej, aby poczuć owo gorąco, ale niestety niczego nie czuł. Chyba nigdy wcześniej, ani później w swoim życiu nie wzbudził w sobie tak silnego pragnienia. Gdyby prawdziwe były te wszystkie twierdzenia o sile autosugestii, Mateusz powinien był wówczas spalić się w jednym momencie. Do popiołu. A tymczasem nie poczuł nic. Później okazało się, że adresatką tych słów i pewnie tej Bożej interwencji była koleżanka Teresa, która podjęła decyzję o wstąpieniu do zakonu. Kiedy po latach z nią rozmawiał i nawet trochę żartem żalił się, że to nie jemu się to zdarzyło, Tereska wyjaśniła mu, że ona bez tego momentu przełomowego i znaku od Boga, nie poszłaby do zakonu.
- A ty przecież byłeś i tak zdecydowany... Pomyśl, że ja cię znałam zaledwie z widzenia, a przecież doskonale wiedziałam już wówczas, że pójdziesz do seminarium – tłumaczyła mu uśmiechając się spod zakonnego welonu. – Mateusz, Pan Bóg ma tylu niezdecydowanych i pogubionych na głowie, a ty chcesz, żeby siedział z tymi 99 owcami? – powiedziała, a on nie mógł nie przyznać jej racji. W każdym razie ta silna autosugestia, aby coś się wydarzyło powróciła mu na myśl właśnie teraz, kiedy wpatrywał się w tego osła. Bo sobie pomyślał, że co prawda Wigilia była trzy dni temu, ale jakby ten osioł teraz mu coś powiedział, to by było dopiero coś!
- No zobaczymy, kto pierwszy wymięknie... – wyszeptał cicho do osła, wbił w niego wzrok i starał się nawet nie mrugnąć. Osioł co prawda mrugał, ale łba nie opuszczał. – Bystrzak! – mruknął Mateusz również nie spuszczając wzroku. – Ale by był numer jakbyś teraz naprawdę coś powiedział – Mateusz kręcił głową, ale wzroku od osła nie odrywał.
- Jestem lustrem! Niech ksiądz uważa, bo osioł księdzu powie: „jestem lustrem”! – powiedział ktoś ze śmiechem, a Mateusz zaczął żałować, że nie jest choćby... gzem na karku osła. Odwrócił się zawstydzony i zobaczył Mateusza Woźniaka, który śmiał się od ucha do ucha i jego mamę Monikę z zaróżowionymi od mrozu policzkami delikatnie uśmiechającą się dosłownie kącikiem ust. Jeszcze bardziej chciał się stać gzem, albo wręcz powietrzem, na pewno cały się zaczerwienił.
„Miał świętą rację Maliński, że jestem jak ta galareta w sutannie! Zbabiały i zdziecinniały! Boże, co za wstyd!” – myślał w duchu Mateusz nie mając zielonego pojęcia, co powiedzieć na swoje usprawiedliwienie.
- Widzę, że ksiądz Mateusz to sobie lubi pogadać, zwłaszcza z tymi, którzy nie odpowiadają. Mam dokładnie to samo, tylko ja zwykle rozmawiam z roślinami, a zwłaszcza z paprotkami. Podobno od tego mówienia pięknie rosną – wybawiła go z kłopotu pani Monika.
- Czasami rozmawiasz z tatem z podobnym skutkiem – wtrącił się syn.
- Mateusz! Przecież mieliśmy do tego nie wracać – pani Monika spojrzała prosząco na syna. - Wszyscy musimy się postarać, aby nasze wigilijne postanowienia nie pozostały pustymi słowami, nie tylko ojciec – powiedziała z wyrzutem.
- Masz rację, mamo, przepraszam – powiedział przepraszająco chłopak.
– Jak to go ksiądz tego osła nazywa? Bystrzak? – szybko zmienił temat.
- Może być i bystrzak – odpowiedział z ulgą Mateusz. – Stoczyłem z nim pojedynek typu „kto pierwszy odwróci wzrok” i przez was przegrałem. Tak więc tytuł bystrzaka mu się należy. A co do rozmawiania z tymi, co nie odpowiadają, pani Moniko, to ja sobie często gawędzę z Panem Bogiem, no i On zwykle odpowiada. Ale nigdy nie przerywa i to jest w tym wszystkim najlepsze, bo najczęściej zanim skończę Mu się żalić, czy wygrażać, to już sam sobie zdążę odpowiedzieć. No, a bystrzak niestety pozostał milczący, więc może rzeczywiście chciał tylko być lustrzanym odbiciem niżej podpisanego.
- Ty się ksiądz nie gniewaj, bo ja tylko żartowałem - powiedział chłopak. - Sam by się ksiądz uśmiał, jakby siebie zobaczył.
- Na pewno! Ale powiem wam, że taki jestem dzisiaj szczęśliwy, że naprawdę bym się nie zdziwił, jakby jeszcze i bystrzak przemówił – powiedział z uśmiechem Mateusz.
- Co tak księdza uradowało, oprócz oczywiście Bożego Narodzenia, bo wiem, że i to tylko by wystarczyło? – zapytała pani Monika.
- W sumie to ciężko powiedzieć, ale chyba to były najpiękniejsze święta. Podobnie jak w tamtym roku. No i jeszcze rok wcześniej – zaśmiał się. – W Adwencie byłem mocno rozdrażniony, bo roboty na budowie poszły nam nadspodziewanie szybko i z tego akurat się ucieszyłem, ale ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, zamarzyło mi się, że położymy dach przed zimą. Jednakże, jak widzicie,
– Mateusz spojrzał w kierunku rozgwieżdżonego nieba, – nie udało się. Ale pojawił się pomysł, żeby w dzień św. Jana, kiedy to w kościołach tradycyjnie błogosławiło się wino mszalne i dawało spróbować wszystkim, nawet dzieciom, zorganizować festyn parafialny przy budującym się kościele i zrobić zbiórkę funduszy na rzecz budowy.
- No i my właśnie na ten festyn przyszliśmy, ale zdaje się, że spóźniliśmy się parę godzin – wtrącił Mateusz Woźniak rozglądając się wokół.
- Rzeczywiście troszkę za późno – powiedział ks. Mateusz spoglądając na zegarek, który wskazywał prawie 1.00 w nocy.
- Rozumiem jednak, że festyn się udał, dlatego ksiądz tak z tym osłem zagaduje – chciał się upewnić chłopak.
- Bardzo się udał! Moja prawa ręka, czyli pan Maliński, niegdyś kowal, a dzisiaj emeryt i szef komitetu budowy kościoła, chyba ma rację, kiedy czasami uważa mnie za takiego trochę mazgaja, czy jak to powiedzieć... On mnie nazywa galaretą w sutannie. Bo najpierw zdecydowaliśmy, że będzie ten festyn razem z żywą szopką, jedna z parafianek zrobiła tytaniczną robotę, żeby to wszystko od strony prawnej zabezpieczyć, a ja potem zacząłem panikować, że pewnie nikt nie przyjdzie, bo to 27 grudnia i jeszcze sobota, a poza tym ludzie się wykosztowali na święta i skąd mają wziąć pieniądze, żeby nas wesprzeć. Maliński to się tak na mnie wkurzył, że aż zagroził odejściem z komitetu – tłumaczył Mateusz jeszcze się wzdrygając na wspomnienie tej rozmowy. Doskonale wiedział, że bez Malińskiego byłby w niesamowicie trudnej sytuacji.
- Ale chyba nie zrezygnował, bo właśnie się z nim minęliśmy. Niósł jakieś reklamówki – powiedziała pani Monika.
- Dzięki Bogu! A te reklamówki to były pełne pieniędzy! Mam nadzieję, że Maliński szczęśliwie je doniósł do domu, co prawda kawał z niego chłopa, ale jakby kto wiedział, co on tam niesie... Moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne, a zabawa była przednia. Ludzie nanieśli jedzenia, bo wiecie, ile tego się przygotowuje na święta i ile później wyrzuca... My tylko zapłaciliśmy za parę skrzynek wina mszalnego, które zostało poświęcone, a później wszyscy degustowali. No i parę złotych na jednorazowe talerze i kubki, to były całe nasze koszty. I dniówkę dla pani weterynarz. A dzieciaki jaki miały ubaw ze zwierzakami – jeszcze się cieszył Mateusz. - Aha! No i mieliśmy takie stroje przygotowane i każdy mógł być Maryją albo Józefem, albo pasterzami, albo Magami ze Wschodu i sobie zrobić zdjęcie z naszą żyjącą szopką. Nie uwierzycie, ale do późna w nocy nie było ani chwili przestoju. No i wszyscy jedli, pili, a potem wrzucali ofiarę do takiej wielkiej skarbony w formie stągwi kamiennej z Kany Galilejskiej. Naprawdę było świetnie! Powiem szczerze, że było też wielu gości z innych parafii... Czyli dachu nie ma, ale rodziny się zintegrowały i zebraliśmy sporo grosza – zakończył opowiadanie Mateusz.
- Czyli nie udało się dachówek położyć, ale Kościół z żywych kamieni się umocnił – uśmiechnęła się pani Monika. – A my przyjechaliśmy do księdza z życzeniami i podziękowaniami. Przepraszam, że nie w Święta, a dopiero dzisiaj... Też mieliśmy piękne Święta, po raz pierwszy od dobrych paru lat. Święta prawdziwego pojednania. Mąż obiecał, że ta jego historia na boku jest definitywnie zakończona, przeprosił nas wszystkich, a ja mu przebaczyłam. No i mój Mateusz ponad dwa miesiące nic nie bierze – powiedziała głaszcząc syna po głowie. - Wiem, że to dopiero początek, ale od czegoś trzeba zacząć. I niech sobie ksiądz wyobrazi, że dzisiaj byliśmy na kolacji u mojej siostry. I kiedy już przywiozłam wszystkich z powrotem do nas do domu, mój syn mówi...
- Mówię do mamy, czy mnie gdzieś jeszcze podrzuci, bo sam wypiłem parę lampek wina – wtrącił się chłopak.
- Ja się lekko przeraziłam, czy nie ma ochoty na jakieś dziwne rzeczy, przecież to środek nocy – podjęła wątek pani Monika, - ale pomyślałam, że podrzucę go, a potem przyjadę tu do księdza zobaczyć, jak się festyn układa i podziękować za dobre słowa, wsparcie i pomoc. I mówię mu to. A on na to, że też chciał przyjechać właśnie do księdza. No i jesteśmy – powiedziała z lekko szklącymi się oczyma.
- Dzięki za wszystko! – powiedział jej syn i natychmiast zwrócił się w kierunku przyglądającego się im osła, aby ukryć wzruszenie. – I wiedz ksiądz, że usłyszeć to ode mnie, to więcej, niż jakby ten osioł przemówił.
Jeremiasz Uwiedziony
Ilustracje Marta Promna
CDN. Wszystkie imiona i fakty w powyższym opowiadaniu są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.?
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!