– Księże Mateuszu, ale mam masakrę ze stopami, normalnie nie wiem, co się dzieje – powiedział stękając z bólu ks. Grzegorz, przewodnik grupy, kiedy już usiadł obok Mateusza na rowie po przejściu pierwszych może sześciu kilometrów pieszej pielgrzymki na Jasną Górę.
– Wkrótce zaczną się żarty o księdza ciężkich grzechach – uśmiechnął się Mateusz.
– Żarty, żartami, ale ja dalej nie pójdę – z kwaśną miną, ale stanowczo orzekł Grzegorz.
– Jak to nie pójdziesz? A kto poprowadzi grupę? - zapytał Mateusz pełen najgorszych przeczuć.
– No właśnie ja od chwili, kiedy zaczęły mnie boleć stopy, czyli prawdę mówiąc gdzieś od drugiego kilometra, nie przestaję Bogu dziękować, że ksiądz wybrał naszą grupę, bo gdyby nie to, teraz byłbym w „czarnej dupie”, pardon my French - powiedział patrząc na swoje obolałe stopy Grzegorz.
– Ale ja nie byłem na pielgrzymce nie wiem ile lat, nic sobie nie przygotowałem, bo mowa była taka, że ja sobie tylko spokojnie idę na końcu grupy. Nie mówiąc o tym, że ja sam nie wiem, jak sobie dam radę na kolejnych kilometrach – tłumaczył Mateusz, ale już doskonale wiedział, że to próżna gadanina.
– Wiem. I przepraszam, ale przynajmniej teraz ksiądz jest sprawny, a ja kaput - zauważył gorzko Grzegorz i trudno było coś zarzucić jego rozumowaniu.
– Kurka wodna, naprawdę się tego nie spodziewałem - Mateusz kręcił głową z niedowierzaniem.
– Ja mówiąc szczerze trochę się spodziewałem - ze skruchą wyznał Grzegorz, - bo jeszcze nigdy w życiu nie udało mi się przejść całej pielgrzymki. Ale że wysiądę po sześciu kilometrach to też nie podejrzewałem.
– No dobra, już nic nie poradzimy. Co mamy w planie na ten odcinek? - Mateusz przeszedł do konkretów.
– Myślę, że można teraz pomodlić się na różańcu, bo to dość długi odcinek. Ale na pewno księdzu pomoże młodzież, zresztą ja im zaraz powiem - zapewnił Grzegorz i z jękiem podniósł się z rowu i ciężko kuśtykając poszedł szukać młodzieży.
Mateusz przez pozostały czas odpoczynku próbował sobie przypomnieć wszystkie „patenty”, których kiedyś używał będąc przewodnikiem grupy pielgrzymkowej i kiedy przyszedł moment wyruszenia ponownie w drogę był już dosyć pewny tego, co chciał zrobić. Grupa muzyczna zagrała na początek marszu kilka piosenek, które nadały rytm, wszyscy pomachali ks. Grzegorzowi, który został na rowie czekając aż pielęgniarka opatrzy mu stopy, by potem zabrać się jednym z towarzyszących grupie samochodów. Po kilku minutach Mateusz przejął mikrofon i postanowił się przedstawić.
– Moi drodzy, jeszcze nie było okazji, a przede wszystkim wcale nie myślałem, że będę musiał przejąć mikrofon, no ale ks. Grzegorz nam chwilowo wysiadł i nie ma innego wyjścia. Mam na imię Mateusz, od trzydziestu lat jestem księdzem i szczerze mówiąc nie pamiętam, która to już moja pielgrzymka piesza, na pewno było ich więcej niż trzydzieści, ale chyba jeszcze nie dobiłem do czterdziestki, choć pewnie jest już blisko. W każdym razie pielgrzymka jest dla mnie czymś mega ważnym. Można powiedzieć, że to właśnie na tym szlaku, na Jasną Górę, jeśli się nie zrodziło, to na pewno umocniło moje powołanie kapłańskie - mówił Mateusz z trudem ukrywając silne wzruszenie, ale właśnie w tym momencie zauważył, że praktycznie nikt go nie słuchał. Otaczał go gwar rozmów, śmiechów i kiedy na dłuższą chwilę przestał mówić, właściwie nikt nawet nie spojrzał w jego kierunku. Dziewczyny i chłopak z gitarą, którzy jeszcze przed chwilą śpiewali i byli tuż obok, teraz skorzystali z okazji i zostali gdzieś z tyłu również szczególnie się nim nie przejmując.
– Nie wiem, czy mam kontynuować… - powiedział i zawiesił głos, ale niemal nikt nie zwrócił na to uwagi. - OK, to może niech tu podejdzie nasza służba muzyczna, a w międzyczasie nauczymy się takiej piosenki, przy której można iść tańcząc poloneza - wyjaśnił starając się stłumić w sobie rozczarowanie, a jednocześnie przypominając sobie, jak lata temu dosłownie całą kilkusetosobową grupą potrafili iść przez kilkanaście minut tanecznym krokiem. Mateusz kilka razy wyrecytował słowa krótkiej piosenki i zachęcił wszystkich do ich powtórzenia, niestety z marnym skutkiem. Zaledwie kilka osób idących obok niego powtarzało słowa, a jeszcze mniej próbowało maszerować do rytmu.
– Słuchajcie, jeśli śpiewamy i idziemy rytmicznie naprawdę idzie się łatwiej, a czas szybciej mija - tłumaczył, ale nie na wiele się to zdało. Przez chwilę nie wiedział co zrobić, a nie chciał powiedzieć czegoś przykrego, choć jak sobie przypomniał starego, dobrego Orzecha, czyli nieżyjącego już ks. Stanisława z duszpasterstwa akademickiego, to on na pewno powiedziałby kilka takich słów, że wszystkim by poszło w pięty, połowa grupy by się na niego obraziła, w tym wszystkie dziewczyny, ale wieczorem wszyscy by go przepraszali. Tak, tak, nie on by ich przepraszał, że ich zrypał, ale oni by przepraszali, że go do tego doprowadzili. No ale on nie był Orzechem, tylko Mateuszem, w dodatku nie w swojej macierzystej czy też parafialnej grupie, nie znał tu nikogo, no i czasy się zmieniły.
– Proszę księdza, niech się ksiądz nie szarpie, szkoda nerwów - powiedziała cichym głosem jakaś dziewczyna, jedna z nielicznych, którzy go słuchali i starali się podjąć śpiew i choreografię nowej piosenki.
– Jak masz na imię? - zapytał Mateusz uśmiechając się do dziewczyny.
– Marta - odpowiedziała.
– Ok, Marto, no więc ja się wcale nie szarpię, ani się nie denerwuję - powiedział, choć nie do końca była to prawda.
– A właśnie że się ksiądz denerwuje, to widać, ale ksiądz siebie nie widzi - upierała się Marta. - A nasza grupa po prostu już taka jest. To, że ktoś idzie przy mikrofonie, śpiewa, animuje, mówi konferencję jest traktowane jak radio, które sobie gdzieś tam w tle brzęczy, podczas gdy ludzie zajmują się czymś zupełnie innym, poza nieliczną grupką, którą strasznie irytuje to zachowanie większości, no ale właśnie, większość jest większością.
– No ale to chyba nie jest w porządku, bo jednak pielgrzymka wymaga jakiegoś rygoru, porządku, a przede wszystkim uszanowania wysiłku, który ktoś wkłada choćby w prowadzenie śpiewu - powiedział Mateusz nie wracając już do wątku swojego zagniewania, którego najwyraźniej nie dało się ukryć.
– Ze mną wyważa ksiądz otwarte drzwi. Już od tamtego roku zastanawiałam się, czy nie przenieść się do innej grupy, myślałam nawet o tej grupie ciszy i kontemplacji, ale coś tam się chyba niedobrego zadziało, a poza tym chciałabym być w normalnej radosnej rozśpiewanej grupie - tłumaczyła Marta.
– Mam pomysł! - powiedział Mateusz. - Nie wiem, czy ksiądz Grzegorz będzie zadowolony, no ale skoro zostawił mnie z tym samego, to nie ma głosu. Więc zrobimy tak: nic nie będziemy śpiewać, ani mówić. Niech sobie idą bez „radia”. Zobaczymy na jak długo wystarczy im gadania z sąsiadem, zwłaszcza, że ten odcinek za chwilę zrobi się dość wymagający.
– Hmmm… Nie wiem, ale może ktoś coś zauważy - powiedziała nie do końca przekonana Marta.
Mateusz mimo wszystko postanowił spróbować terapii szokowej. Muzycznych, którzy pojawili się wreszcie po kilku minutach, odesłał ku ich wielkiemu zadowoleniu. Początkowo gwar wokół niego jeszcze bardziej wzrósł, ale po kilkunastu minutach rozmowy jakby przycichły, pojawiły się cięższe oddechy i wzdychania. A po kolejnych kilkunastu minutach dały się słyszeć narzekania.
– Halo studio! A co tam znowu się mikrofony albo tuby popsuły? - krzyczał ktoś z tyłu.
– Gdzie ci muzyczni? - wołał ktoś inny.
– Czyżby nasza grupa ogłosiła żałobę po księdzu Grzegorzu? - ktoś się silił na dowcip.
Kilka osób nawet podeszło do Mateusza z zapytaniem, dlaczego nie ma żadnej animacji ani śpiewu. Mateusz odpowiadał, że przecież on nie jest przewodnikiem. Niezadowolenie pielgrzymów wzrastało, ale trudy drogi sprawiły, że po jakimś czasie zrobiło się niemal zupełnie cicho. I wtedy niespodziewanie jakaś grupka osób z tyłu zaczęła spontanicznie śpiewać bez towarzyszenia gitary jedną z bardziej znanych piosenek. Śpiew się stopniowo rozrastał i w pewnym momencie śpiewali chyba wszyscy. Potem tak samo było z kolejną piosenką. I jeszcze jedną. Przy czwartej piosence przy mikrofonach pojawili się muzyczni i w jej trakcie włączyli się w śpiew przez mikrofony i z gitarą. Po zaśpiewaniu jeszcze jednej piosenki, odśpiewanej wręcz entuzjastycznie i na całe gardło, Mateusz przejął mikrofon, ale bez słowa zabrała mu go Marta.
– Wiecie dlaczego półtorej godziny szliśmy w milczeniu? - zapytała skupiając uwagę wszystkich. - Bo powiedziałam księdzu Mateuszowi, że w naszej grupie nikt nie szanuje wysiłku innych włożonego w animowanie grupy. Że nie śpiewamy, nie słuchamy i ja nawet chciałam zmienić grupę, żeby się poczuć jak na pielgrzymce, a nie jak na jakimś targowisku – Marta musiała być od lat w tej grupie, bo kiedy wspomniała, że chciała ją zmienić pojawił się szmer głosów niedowierzania. – Nie wiem, czy to dzięki cierpieniu ks. Grzegorza, czy bezkompromisowości ks. Mateusza, ale przez ostatnie 20 minut wreszcie poczułam się znowu jak na pielgrzymce. Nie zepsujmy tego.
Jeremiasz Uwiedziony
CDN. Wszystkie imiona i fakty w powyższym opowiadaniu są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!