Jasna i ta druga strona księży(ca) odc. 369
- Ostatnio bardzo mi się poprawiło z Różańcem – Mateusz przerwał dłuższą chwilę ciszy, podczas której obaj wsłuchiwali się w odgłosy ognia trzaskającego wesoło w kominku.
- Aha. Ale w sumie to nie wiedziałem, że ci się pogorszyło – lapidarnie zauważył Maciej.
- Nie, nie mogę powiedzieć, że mi się pogorszyło, chyba tak naprawdę nigdy wcześniej mnie nie wzięło, choć przecież może nie codziennie, ale modlę się na Różańcu odkąd pamiętam. Ale jak przez tę pandemię wprowadziliśmy u nas w parafii codzienny Różaniec i to prowadzony przez kapłana, to jak mi nie przypadnie w udziale, czuję się trochę jak okaleczony. No i wyciszyłem radio w samochodzie na rzecz Różańca i to sprawia, że nieraz dam radę nawet wszystkie cztery części... A ponieważ dla mnie to głównie modlitwa, którą ofiaruję za innych, to każdy dziesiątek jest za kogoś. I wiesz co? Czasami tyle mi się tych dziesiątków w ciągu dnia przydarzy, że już nawet nie wiem za kogo mam kolejne ofiarować i wtedy mówię: „Panie Boże, Ty wiesz, kto w tej chwili najbardziej potrzebuje, więc bierz ten dziesiątek za kogo chcesz” - Mateusz opowiadał przyjacielowi swoje przeżycia nie odrywając oczu od ognia.
- Bardzo szlachetnie z twojej strony – Maciej jak zawsze musiał nawet najpoważniejszą rozmowę sprowadzić na nieco kpiarski ton, co sprawiało, że Mateusza nerwy brały i miał ochotę skończyć temat i nie uzewnętrzniać się przed głupkiem. Zresztą dość często właśnie zacietrzewiał się w takich momentach i nie chciał dalej ciągnąć tematu, nawet jeśli Maciej go przepraszał i usilnie prosił o ciąg dalszy. Ale takie reakcje zdarzały mu się coraz rzadziej, co chyba świadczyło, że wreszcie, po pięćdziesiątce najwyższy czas, zaczynał nabierać do siebie dystansu. Również tym razem zignorował lekką kpinę kolegi.
- W każdym razie wczoraj zdałem sobie sprawę, że pewnie wiele tych dziesiątków, co to niby ma być za tych, co najbardziej potrzebują, to chyba idą... za mnie – powiedział Mateusz i zamilkł.
- Szczerze mówiąc zawsze uważałem cię za przypadek beznadziejny, ale jestem w stanie wyobrazić sobie sporo naszych bliskich i wspólnych znajomych, a nawet przyjaciół, którzy każdy taki dziesiątek odbierają ci wielokrotnie cię dublując, więc może nie przesadzaj – Maciej jeszcze w tonacji żartu, ale chyba wyczuł, ze koledze coś musiało pójść mocno nie tak.
- A jednak... W Wigilię przypomniałem sobie, że mam przecież brata i jego rodzinę, a nie pamiętam kiedy ostatnio u nich byłem. Fakt, że oni też się u mnie nie pojawiają za często, ale teraz mówimy o mnie... I, co tu ukrywać, nie jeżdżę do nich nie tylko dlatego, że nie mam czasu, ale trochę się też obawiam rozmów o wierze, bo wiem, że z Kościołem przez duże „K” i z jego nauczaniem nie bardzo im po drodze, a i do tego z cegły nieczęsto zaglądają. I zawsze mam takie poczucie jakiejś porażki. Że przecież rodzice tak samo nas wychowali, ale jednak brat się trochę razem ze swoją rodziną oddalił od Pana Boga. Wiesz, czasami się zastanawiam, co tak naprawdę sobie myśli taki brat księdza. Choćby mój. Wiesz, o co mi chodzi? Nie? To może spróbuję wytłumaczyć. Dwóch braci. Jeden zostaje księdzem, drugi niby wierzący, ale zakłada rodzinę, w której tak naprawdę sprawy wiary i jej praktykowania traktuje się z przymrużeniem oka. Co on sobie myśli o mnie? Że jestem wariat, który swoje życie poświęcił dla fałszywej idei? A może myśli, że po prostu znalazłem sobie wygodny w miarę sposób na życie, bo przecież pracy nie muszę szukać i biedy nie klepię? No bo jeżeli on w swoim życiu codziennym Boga nie bierze pod uwagę, to chyba nie myśli, że ja tak naprawdę z powołania i wielkiego przekonania, co? No bo gdyby to jakoś z mojego życia przebijało, że za tym wszystkim, wiesz, powołaniem, wyborem, celibatem, „pójdę tam, gdzie mnie poślą” to jest żywy Bóg, to on chyba by nie mógł tak sobie tego Boga lekceważyć, co? Albo mówiąc inaczej, może i kogoś mi się udało do Pana Boga przyprowadzić, choć do końca nie jestem tego pewien, to jednak jeśli chodzi o najbliższą rodzinę to poniosłem całkowitą klęskę – zakończył smutno Mateusz.
- Zaraz, zaraz, ale skąd ty wiesz, że są daleko od Boga i Kościoła, skoro prawie wcale ich nie odwiedzasz? - zauważył trzeźwo Maciej.
- No... nie wiem, ale tak mi się wydaje, bo w sumie, jakoś nigdy się nie zdobywam na odwagę, żeby choćby zapytać o to. Ale mam wrażenie, że pod pozorem pracy itd. to tak właśnie wygląda. Albo powiem inaczej. Na pewno nie jest u nich tak, jak to było w naszym domu rodzinnym, który idealny nie był, ale niedzielna Msza była rzeczą nie podlegającą żadnej dyskusji – podsumował Mateusz.
- A co cię tak nagle teraz wzięło na biczowanie się sytuacją religijną twoich bliskich? - zapytał Maciej.
- No mówię ci, że w Wigilię nagle mi się przywidziało, że trzeba pojechać na wieczerzę do najbliższej rodziny, bo ostatnio byliśmy razem jeszcze przed pandemią, i to jak oni do mnie przyjechali, a ja akurat miałem taką Wigilię na plebanii dla samotnych. No i teraz mi się wreszcie zebrało, żeby do nich pojechać. Ale ja zawsze mam takie durne skrupuły, że jak nie wiem jakie mają plany, to żeby im ich ewentualnie nie pomieszać, to nie dzwonię, nie pytam co planują, tylko po prostu wsiadłem w samochód i pojechałem do nich.
- I co się stało?
- Nic. Pocałowałem klamkę, więc zadzwoniłem, że niby z życzeniami, i pytam, czy są w domu, a braciak mówi, że są u jego teściów. Więc złożyłem życzenia, nic nie mówiąc, że stoję pod ich mieszkaniem, na szczęście nie pytał, co ja robię w Wigilię, więc nie musiałem ściemniać, po czym wsiadłem w samochód i wróciłem do siebie.
- I złapałeś doła, że w Wigilię siedziałeś sam jak palec? - domyślił się Maciej.
- Nie, no co ty? Przecież doskonale wiesz, że ja w takie święta to uwielbiam być sam. Dobrze mi w kapłaństwie, samotność to siostra, oswojona i dobrze zaakceptowana, ale... dręczy mnie ta sytuacja z bratem. Że nie jestem im w ogóle pomocny w sprawach wiary. A w sumie to nawet nie wiem, bo tematu nie poruszam. Czy to nie jest tchórzostwo?
- Facet, przecież już Pan Jezus powiedział otwartym tekstem, że najtrudniej być prorokiem we własnej ojczyźnie i wśród swoich. Jemu było trudno, a ty byś chciał, żeby tobie szło jak z płatka? - Maciej pojechał ciężką artylerią.
- Nie chcę żeby mi szło, jak z płatka, chcę się w ogóle odważyć, aby temat poruszyć. Naprawdę zawsze myślałem, że jeśli będę dobrym księdzem dla innych, to dla mojej rodziny będzie wystarczające świadectwo, że nie dałem swojego życia jakiejś mrzonce. A czasami mam wrażenie, że oni myślą, że jak mają księdza w rodzinie, to jak mieć znajomego urzędnika w biurze, który im wszystko załatwi. W sumie to już sam nie wiem, co gorsze: czy brat ksiądz jako talizman, czy brat ksiądz, w którym widzą oportunistę – Mateusz znowu wbił oczy w ogień w kominku.
- Wiesz, najprostszą sprawą byłoby zapytać, ale myślę, że nie jesteś jedynym, który boryka się z takim problemem. Ja jako jedynak, z rodzicami, którzy dawno pomarli i z kuzynostwem, które w ogóle się do mnie nie przyznaje, nie mam takich dylematów i mogę spokojnie nieść Pana Jezusa obcym – uśmiechnął się Maciej.
- Jak będzie komu – mruknął Mateusz. - Nie wiem, jak ty, ale ja po Bożym Narodzeniu jestem kompletnie załamany. Skoro już nawet na Boże Narodzenie ludzie nie czują potrzeby sakramentów, to jest naprawdę słabo.
- U mnie też było bardzo mało ludzi – potwierdził Maciej. - I też nie wiem dlaczego. W tamtym roku były mocne obostrzenia, a było znacznie więcej ludzi.
- U nas tak samo. I ja też nie znajduję racjonalnego wyjaśnienia, bo chyba nie chodzi o naszą polską przekorę, że im bardziej zakazują, tym bardziej ludzie robią na przekór. Ale wiesz co? Żeby nie siedzieć w takim minorowym nastroju, to jedną rzeczą muszę ci się pochwalić – Mateusz wyraźnie się ożywił. - Tuż przed Adwentem miałem ślub moich przyjaciół. To znaczy młodą znam bardzo dobrze, a młodego poznałem dopiero na ślubie. No i wiesz, jakie ja mówię homilie na ślubie. Staram się do Słowa Bożego, ale też i do życia nawiązać, zwłaszcza jak coś o nowożeńcach wiem, no i raczej na wesoło, niż na straszenie. Kazanie mi wyszło raczej średnio, ale okay. Potem poszedłem też na przyjęcie weselne, ale tylko na rosół, bo akurat jeszcze miałem później Mszę w parafii. No i po tym rosołku wycofuję się „po angielsku” z sali bankietowej i kiedy dochodzę już do samochodu, widzę, że jakaś pani w długiej wieczorowej sukni biegnie za mną i coś wrzeszczy.
- Proszę księdza, proszę księdza, czy ksiądz już odjeżdża? - krzyczy.
- Tak, mam jeszcze Mszę w kościele i nie mogę dłużej zostać – odpowiadam.
- To muszę księdzu coś powiedzieć – pani lekko zasapała się od tego biegu za mną.
- Słucham pani – zwracam się ku niej choć już zestresowany, że mogę nie zdążyć.
- Proszę księdza, jeśli jutro moja rodzina nie będzie zadowolona z obiadu, albo w ogóle głodna, to będzie to księdza wina – wyłuszczyła swój problem uczestniczka wesela.
- Ale jak to? - zapytałem.
- Bo po raz pierwszy od wielu lat, podczas kazania nie myślałam, co jutro ugotuję na obiad – powiedziała pani z uśmiechem, a ja z wrażenia prawie przestałem się spieszyć.
Jeremiasz Uwiedziony
CDN. Wszystkie imiona i fakty w powyższym opowiadaniu są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo
do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!