Jasna i ta druga strona księży(ca) - część CLXXI
- Proszę księdza, dzisiaj nie jedziemy do Malanowskiej, bo z tego co wiem, to jest w szpitalu od przedwczoraj - powiedział pan Zbysiu, kiedy Mateusz w sutannie, komży i fioletowej stule z bursą z Panem Jezusem usadowił się obok niego na przednim fotelu.
- Panie Zbysiu, jak Boga kocham, ja nie mam pojęcia, skąd pan to wie – jęknął Mateusz.
- No jak to skąd? No przecież się interesuję! Chyba nie chciałby ksiądz po próżnicy jeździć – tłumaczył z obrażoną miną pan Zbysiu.
- No dobra, dobra, niech już pan nie robi takiej miny. To, że pan wie o Malanowskiej, choć ja jeszcze nic nie wiem, to w sumie nie jest problem, natomiast to, że pan wie WSZYSTKO o WSZYSTKICH i zawsze! To jest lekki problem, rozumie pan? Bo to mi wygląda czasami na plotkarstwo i wściubianie nosa w nie swoje sprawy – tłumaczył bez żenady Mateusz, bo doskonale wiedział, że może sobie z panem Zbysiem na taką formę pozwolić.
- Przecież ja się u Księdza Proboszcza spowiadam i ksiądz zna wszystkie moje grzechy – wypalił pan Zbysiu – i ja sobie absolutnie nie przypominam, żebym się z plotkarstwa spowiadał! Natomiast bycie poinformowanym, drogi księże Mateuszu, to jest coś zupełnie innego i dzisiaj bardzo ważnego. Gdybym nie był dobrze poinformowany, to bym w życiu takich interesów nie zrobił. I ja, proszę księdza, w odróżnieniu od innych pierwszego miliona nie ukradłem – pan Zbysiu odwrócił się w kierunku kierownicy swojego auta lekko unosząc podbródek demonstrując urażoną dumę.
- No dobra, niech panu będzie. To jedziemy od razu do Puzyniaczki. I jeśli pan pozwoli, to wrócimy do naszego stałego zwyczaju: jak jedziemy z Panem Jezusem to w milczeniu, z szacunku, albo odmawiamy Różaniec - przypomniał zasady Mateusz, który bardzo pragnął milczenia, a mieszkanie Puzyniaczki było na krańcu parafii, dobrych piętnaście minut jazdy.
- Ale właśnie ja w tej kwestii miałbym coś do powiedzenia... - zaczął pan Zbysiu, ale Mateusz tylko spojrzał na niego i mężczyzna zamilkł.
- Dla Pana Jezusa, zróbmy to dla Pana Jezusa – tłumaczył Mateusz. Pan Zbysiu co prawda już ruszył, ale ponieważ samochód był wyposażony w automatyczną skrzynię biegów i prawą rękę miał wolną, uniósł ją do góry z dwoma palcami wystawionymi, jak uczeń w szkole, który chce o coś zapytać. Mateusz spojrzał na niego i ten komiczny widok faceta po pięćdziesiątce z ręką uniesioną jak sztubak, zupełnie go rozmontował i nie mógł się powstrzymać od wybuchu gromkiego śmiechu.
- Panie Zbyszku, pan mnie po prostu rozwala – powiedział Mateusz próbując złapać oddech.
- Wiem. Moje maniery często onieśmielają – poważnie skomentował pan Zbysiu. - A skoro już mnie ksiądz dopuścił do głosu, to ja chciałem zaprotestować. Bo w tamtym miesiącu na pierwszy piątek, co księdza nie było i do chorych jeździł ze mną ten księdza kolega, ksiądz Maciej, to on wcale nie kazał mi milczeć. A wręcz przeciwnie. Całą drogę ze mną gadał. A jak mu powiedziałem, że z Panem Jezusem, to może tak nie wypada, to mi powiedział, że Pan Jezus, jak sobie chciał pomilczeć i się pomodlić, to sobie szedł na Górę Oliwną i tam sam się modlił. A jak był z Apostołami, to z nimi normalnie gawędził na różne tematy. Chodzili sobie też na harendę i Apostołowie łuskali kłosy zboża – wypalił pan Zbysiu.
- Tak powiedział Maciej? - zdziwił się Mateusz.
- Dokładnie tak! Na harendę! Ja nawet nie widziałem, co to znaczy, ale mi wyjaśnił, że to takie chodzenie na gruszki do sąsiada, bez pytania go o zgodę. Z tym, że Apostołowie to właśnie zboże łuskali, no i generalnie, to różne numery z Panem Jezusem robili – tłumaczył.
- Aha! I o czym żeście tak z księdzem Maciejem sobie rozmawiali swobodnie przy Panu Jezusie? - sarkastycznie zapytał Mateusz.
- No głównie ksiądz Maciej to mnie o moje auto wypytywał, napęd, silnik, wyposażenie. No i na tym odcinku między Puzyniakami a Nowakowskimi nawet mi kazał przycisnąć, ile fabryka dała – pochwalił się pan Zbysiu.
- I ile żeście jechali? - Mateusz miał ochotę natychmiast zadzwonić do Maćka i go ochrzanić.
- Proszę mi wierzyć, nie chce ksiądz wiedzieć – z szelmowskim uśmiechem wyszeptał Zbysiu.
- Ma pan rację, wolę nie wiedzieć. A teraz już albo Różaniec, albo milczenie – powiedział Mateusz, a pan Zbysiu wykonał gest zamykania sobie ust na zamek błyskawiczny.
„Co za bęcwał z tego Maćka” – pomyślał Mateusz, ale w duchu uśmiechał się do siebie. Pana Zbysia zazdrościli mu wszyscy księża w dekanacie, a jak się okazuje po wizycie Maćka, nie tylko w dekanacie. A właściwie nie tyle pana Zbysia, co jego samochodu, a właściwie kolejnych samochodów, bo pan Zbysiu często je zmieniał. I zawsze na lepsze. Od trzech miesięcy woził Mateusza w każdy pierwszy piątek do chorych SUVem Lexusa z hybrydowym napędem. Wcześniej był jakiś Mercedes, jeszcze wcześniej Hammer, a dalej Mateusz już nie pamiętał, ale były jeszcze przynajmniej dwa.
Pan Zbysiu nie pochodził ze Strzywąża, ale razem z żoną kupili tutaj kawał ziemi dosłownie na kilka miesięcy przed przybyciem do parafii Mateusza. Zbudowali dom i małą fabrykę produkującą zapachy do samochodów i robili na tym niesamowite pieniądze. Niby właścicielem był pan Zbysiu, ale tak naprawdę wszystkim zarządzała żona. Można powiedzieć, że to ona nosiła w tym domu spodnie. Chociaż pani Alina twierdziła, że pomysły są zawsze męża.
- Proszę księdza, proszę mi wierzyć, on ma genialne pomysły! Zobaczy jakąś reklamę w telewizji, albo przeczyta jakiś artykuł i mówi do mnie: kochanie, a może byśmy zainwestowali w to czy tamto? I wtedy, proszę księdza, ja muszę mieć dyktafon w głowie i rejestrować wszystko, co on powie, bo na drugi dzień już nie pamięta albo myśli o innym interesie. No i ja się muszę zająć całą stroną administracyjną – opowiadała mu żona pana Zbysia. - To jest nasz piąty biznes. Cztery wymyślił mąż i przynosiły pieniądze tak długo, aż nie wymyślił czegoś innego, co opłacało się jeszcze bardziej. Jeden biznes ja wymyśliłam i mało nas nie puściłam z torbami – wyznała szczerze pani Alina.
Tak więc pan Zbysiu wymyślał, a pani Alina wprowadzała w życie i pilnowała interesu trzymając pana Zbysia na odległość, a on miał czas, aby latać po wsi, gadać z chłopami i był najlepiej poinformowanym człowiekiem we wsi, co było o tyle dziwne, że był człowiekiem napływowym, a Mateusz na własnej skórze przekonał się, jak ciężko było wejść w łaski Strzywążan, którzy niemal całą wioską przybyli lat temu kilkadziesiąt z Kołymki za Bugiem. Ale pan Zbysiu łatwo zdobył sympatię niemal wszystkich i choć był magistrem inżynierem z Warszawy, dzisiaj mówił, jakby żył w Strzywążu od urodzenia. Aż go nieraz żona ochrzaniała. Mateusz poznał go podczas pierwszych rekolekcji adwentowych, które musiał sam przeprowadzić, bo w ostatniej chwili ksiądz, który miał u niego głosić rekolekcje nie dostał pozwolenia od swojego proboszcza, a z kolei jego ówczesny wikariusz Darek miał rekolekcje gdzie indziej i Mateusz został na lodzie. I musiał przeprowadzić rekolekcje sam. Miał jedną z nauk na temat Marii i Marty. I opowiadał, że w jego parafii każdy ma być Marią i Martą.
- Bardzo chciałbym wam, moi kochani, położyć jedną sprawę na serce. W naszej parafii nigdy nie będzie wystarczającej ilości Mart. Zawsze będzie coś do zrobienia. I dla każdego będzie miejsce. Nie chcę słyszeć, że ktoś mówi: wszystko już zajęte, obsadzone, ja jestem niepotrzebny. Każdy jest potrzebny! Ja dla każdego mam dziesiątki propozycji – ekscytował się, bo były to początki, a Strzywążanie społecznikami nie byli. No i po Mszy św. przyszedł pan Zbysiu.
- A co ksiądz by mi zaproponował? - zapytał.
- Widzę, że głos ma pan ładny w barytonie, mógłby pan dołączyć do naszego chóru – powiedział Mateusz.
- No, jeszcze niech mi ksiądz powie te kolejne dziewięć propozycji – panu Zbysiowi śpiewanie chyba za bardzo nie podchodziło, a Mateusz miał akurat pustkę w głowie, bo człowieka pierwszy raz w życiu widział.
- Sprzątanie kościoła? - uśmiechnął się.
- Jeszcze osiem!
- Hmmm... - Mateusz gorączkowo szukał kolejnych propozycji i wtedy ktoś wszedł do zakrystii zapisać chorego na domową wizytę kapłana z Komunią Świętą i spowiedzią.
- Mógłby mnie pan wozić do chorych w każdy pierwszy piątek miesiąca – zaproponował.
- Moim autem? - zapalił się pan Zbysiu.
- Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu...
- Bingo! Biorę! Jak mi się nie będzie podobało, to mi ksiądz powie kolejne siedem propozycji, może wybiorę coś innego – zastrzegał się jeszcze pan Zbysiu, ale już wiedział, że znalazł swoją posługę w parafii. I tak oto Pan Jezus jeździł do chorych w Strzywążu najlepszym autem w okolicy, jedynym minusem był gadatliwość pana Zbysia, no ale jak widać po Macieju, nie wszystkim ona przeszkadzała.
- Księże, gitarka jak zwykle? - wyrwał go z zamyślenia pan Zbysiu.
- Oczywiście! Pani Regina by mi nie darowała tuż przed świętami – odpowiedział Mateusz wysiadając z auta. Kiedy już udzielił sakramentów mieszkającej samotnie osiemdziesięcioletniej kobiecie poruszył firanką w oknie i za chwilę pan Zbysiu stał przy drzwiach z gitarą.
- O Jezusicku! - oczy pani Reginy zaszkliły się łzami – Dzisiaj też ksiądz z gitarą?
- Ależ oczywiście! Przecież Święta za pasem, pani Regino! - śmiał się Mateusz.
- No, to ja poproszę... - staruszka zamyśliła się. - Hej sokoły!
Jeremiasz Uwiedziony
CDN. Wszystkie imiona i fakty w powyższym opowiadaniu są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!