Jasna i ta druga strona księży(ca) część CI
Właśnie zakończyła się próba przed Pierwszą Komunią Świętą i Mateusz był tak zmęczony, jakby przepracował przynajmniej solidną dniówkę w kopalni. Dziwił się, że dzieci po niemal trzech godzinach jeszcze w ogóle wiedziały, o co chodzi, ale przygotowania do uroczystości były absolutną domeną pań katechetek, które uczyły dzieci w szkole i Mateusz mógł tylko w stopniu ograniczonym podzielić się swoimi uwagami. A miał czym, jako że zaledwie kilka dni wcześniej uczestniczył w podobnej uroczystości w swojej rodzinnej parafii i odniósł wrażenie, że brak koordynacji między kapłanami a katechetami był daleko posunięty, co sprowokowało całą serię nieporozumień, których można było uniknąć. I choć Mateusz, podobnie jak Ksiądz Proboszcz, od samego początku starali się czynnie uczestniczyć w przygotowaniach, to jednak w tym ostatnim tygodniu chciał się zaangażować nawet jeszcze mocniej. Oczywiście w pełnym poszanowaniu autonomii pań katechetek, które rzeczywiście radziły sobie bardzo dobrze. Można powiedzieć, że jedyne dywergencje dotyczyły ilości elementów dodatkowych typu wiersze, kwiaty, serca z kartonu itp., gdzie panie katechetki forsowały kierunek, co by tu jeszcze można dodać, żeby było uroczyściej, a Mateusz z Księdzem Proboszczem szukali możliwości „obcięcia” czegoś, aby było jednak prościej i „esencjalniej”, jak raczył to określić jego zwierzchnik. No, ale to chyba normalne, że kobiety zawsze ten flakon z kwiatami ustawiają na stole, a mężczyźni go usuwają, zanim jeszcze zasiądą do posiłku.
Po skończonej próbie Mateusz wszedł do siebie, aby czym prędzej wziąć prysznic, ponieważ upały w tym roku przyszły stanowczo za wcześnie i w kościele było niesamowicie duszno. Ledwie jednak zdążył przekręcić klucz w drzwiach, kiedy rozległo się delikatne pukanie. Mateusz zapiął ponownie guziki sutanny i otworzył drzwi. Stał za nimi jeden z chłopców mających przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej, raczej nie z tych, którzy co niedzielę uczestniczą w Mszy Świętej, z homilią dla dzieci, bo Mateusz za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć jego imienia. Chłopiec wyglądał jakby płakał, a właściwie pochlipywał.
- Co się stało? Wejdź do środka i już nie płacz, bo..., bo... jak tak płaczesz, to ja nawet zapomniałem jak ci na imię? - Mateusz próbował nadrabiać miną.
- Leonard – odpowiedział chłopiec pochlipując, ale jakoś tak bez przekonania.
- No właśnie! Leonard! Jak mój ulubiony piosenkarz! - wykrzyknął Mateusz myśląc o Cohenie, ale między Bogiem a prawdą, to miał już pewność, że chłopiec rzadko chodził do kościoła. - Co się stało Leonardzie?
- Bo, proszę księdza, właśnie wszyscy moi koledzy i nawet moja kuzynka mówią jakieś wierszyki albo chociaż czytają modlitwy, a ja nic nie mam – powiedział chłopiec i natychmiast przestał pochlipywać, a nawet wręcz się uśmiechnął z ulgą.
„Masz ci babo placek” - pomyślał Mateusz, ale coś podejrzanego było w zachowaniu chłopca.
- Aha, rozumiem, że ty byś chciał coś czytać albo recytować – zapytał.
- Uhm – wydał z siebie głos Leonard kiwając głową, a jego zaciśnięte usta stały się właściwie jedną wąską kreską.
- Wiesz Leonardzie, ale to pani katechetka rozdzielała te różne wiersze i modlitwy i ja teraz naprawdę nie wiem dlaczego akurat ciebie nie wybrała...
- Wybrała mnie! - wyrwało się chłopcu, który natychmiast wyraźnie pożałował tego, co powiedział.
- A tak? - zdziwił się Mateusz – No to, co się stało?
Chłopiec spuścił oczy i przez chwilę milczał, a następnie z oczami utkwionymi w podłogę zaczął się tłumaczyć.
- No bo ja nie lubię tak przed wszystkimi występować, bo się denerwuję...
Mateusz był już prawie pewny, co się dzieje, ale nie chciał chłopca jeszcze bardziej wprowadzać w zakłopotanie.
- Rozumiem cię – powiedział patrząc chłopcu prosto w oczy.
- Naprawdę? - zdumiał się Leonard wyraźnie ożywiony.
- Jasne. Jak byłem w twoim wieku, to też się wstydziłem występować przed całą klasą, ale wiesz, moja mama zawsze chciała, żebym jakieś wierszyki mówił i w szkole, i w domu przed wujkami...
- To tak samo jak moja mama! - ucieszył się Leonard. - Ja też się wstydzę i nie chciałem nic mówić, ale mama mówi, że jak kuzynka ma wierszyk, to ja też muszę mieć! A ja nie chcę!
- Leonard, nie martw się! Ja to z twoją mamą załatwię, dobra? Powiedz mamie, żeby przyszła do mnie przed następną próbą to pogadamy o wierszyku dla ciebie, ok?
- No dobra, żebym tylko nie mówił wierszyka – upewniał się jeszcze Leonard.
- Nie będziesz mówił, nie martw się. Ja tylko to wyjaśnię mamie. No to pojutrze czekam na mamę przed próbą.
- Ale ksiądz nie powie, że ja powiedziałem, że...
- A co ty mi powiedziałeś? - Mateusz wyolbrzymił zdziwienie. - Że nie masz żadnego wierszyka, a kuzynka ma, tak?
- Tak – odpowiedział z ulgą chłopiec.
- A potem to ja już mówiłem o mojej mamie – dopowiedział Mateusz.
- A tak, rzeczywiście! Szczęść Boże! - krzyknął jeszcze i już go nie było, a Mateusz wreszcie poszedł do łazienki myśląc, że kiedy zostanie proboszczem, jeśli zostanie, i będzie chciał przeprowadzić Pierwszą Komunię Świętą tak jak to sobie postanowił, bez wierszyków i podziękowań, to na pewno wywiozą go na taczkach.
***
- Jestem mamą Leonarda – powiedziała kobieta, którą Mateusz znał z widzenia z prób. Była to jedna z tych mam, które zawsze w małej grupce stały z boku, dyskutowały i co jakiś czas proponowały coraz to nowe rozwiązania i Mateusz musiał przyznać, że katechetki miały anielską cierpliwość w wysłuchiwaniu ich i tłumaczeniu, dlaczego czegoś nie można zrobić.
„W sumie, gdyby mam nie było na próbach, to trwałyby one zdecydowanie krócej” - pomyślał Mateusz i ponieważ mama Leonarda nie miała ochoty nic więcej powiedzieć musiał podtrzymać rozmowę, choć nie miał zielonego pojęcia, jak się zabrać do tej sprawy.
- Pani też lubi Cohena? - zagaił.
- Słucham? - pani zupełnie nie zrozumiała, o co chodzi.
- Chodziło mi o Leonarda Cohena, takiego barda, ale pewnie imię dla syna wybrane z innego powodu. Pewnie chodzi o Leonarda da Vinci... - tłumaczył Mateusz.
- A, o to chodzi! Nie, nie, to ze względu na Leonarda Di Caprio. Właśnie, nawet miał być Leonardo, z „o” na końcu, ale w parafii, gdzie mieszkaliśmy ksiądz nam zasugerował, że jednak bez „o” jest bardziej po polsku, no i tak zostało. Ale ja uwielbiam Di Caprio, a ksiądz? - pani się bardzo ucieszyła, że rozmowa przybrała niezobowiązujący ton.
- Tak, to dobry aktor – potwierdził Mateusz. - Rozumiem, że wasz syn też przejawia talenty recytatorskie, bo przyszedł do mnie w sprawie tego wierszyka...
- No właśnie – pani już nie patrzyła na Mateusza, tylko gdzieś w bok. - On tak to przeżywał, że w końcu, przyznam się księdzu, sama mu powiedziałam: Idź Leoś i powiedz księdzu, że, właśnie, no tak... że, skoro i kuzynka i ten, no... Wichrowski! Proszę księdza, nie chcę tu nikogo obgadywać, ale ten dzieciak czytać nie umie... W sumie, czemu nie Leoś, prawda?
- Pogadam z katechetkami, zobaczymy, co da się zrobić... Wie pani, pamiętam jak moja mama chciała, żebym mówił wierszyk na takiej akademii. Ja to nie byłem taki dobry jak Leonard, ani wasz, ani tym bardziej Di Caprio i normalnie się wstydziłem. Ale mama chciała i koniec. Musiałem wystąpić. Jak przyszło co do czego, to wyszedłem na tą scenę i stałem jak słup, wie pani? Słowa nie mogłem wydusić! Co spojrzałem na mamę, to mnie murowało. Kiedy wreszcie postanowiłem nie patrzeć wcale na mamę, to już pani szturchnęła kolegę, no i on zaczął mówić swoją część. Wstyd był jak nie wiem, no ale od tego czasu chociaż miałem spokój.
- A wie ksiądz, my z mężem, to mamy miejsce przy samym ołtarzu! - powiedziała blednąc mama Leonarda.
- Proszę, jak to nieraz ładnie się złoży, na mojej Pierwszej Komunii rodzice byli daleko... - odpowiedział Mateusz. - Cóż, chyba już musimy pójść na próbę, zaraz porozmawiam z katechetkami...
- Wie ksiądz co? A czy my to tak musimy tym dzieciom we wszystkim ustępować? - zapytała nagle mama Leonarda.
- Absolutnie nie musimy, to by nie było wychowawcze – odparł Mateusz.
- Właśnie! Niech ksiądz sobie nie zawraca głowy, bo się synkowi zachciało wierszyka! Przecież to Pan Jezus ma być w tym najważniejszy, prawda?
- Złote słowa! Niewiastę mądrą któż znajdzie, jej wartość przewyższa perły!
Jeremiasz Uwiedziony
CDN. Wszystkie imiona i fakty w powyższym opowiadaniu są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!