Cudowne schody
Po raz pierwszy o tych schodach usłyszałem dobrych kilka lat temu. Jeszcze będąc we Włoszech widziałem krótki, amatorski filmik, jakich pełno w internecie, opowiadający o cudownych schodach w Nowym Meksyku, których autorstwo przypisuje się Cieśli z Nazaretu. Później, po powrocie do kraju, już w Kaliszu, kilkakrotnie ktoś z przyjaciół czy kolegów, również pod wpływem rzeczonego filmiku, przywoływał temat cudownych schodów jako interesujący z naszego punktu widzenia. Wiadomo, nas w Kaliszu interesuje wszystko, co dotyczy św. Józefa.
Przypuszczalnie jednak nigdy bym się do Santa Fe nie wybrał, gdybym w pierwszych dniach mojego pobytu w Nowym Jorku nie otrzymał maila od piszącej dla nas Oli Polewskiej. Mail był zatytułowany „Pomysł na super artykuł o św. Józefie”, a z jego treści wynikało, że również Ola natrafiła na jakieś wiadomości o cudownych schodach, być może ten sam internetowy filmik, który ludzie przesyłają sobie pocztą elektroniczną, i wiedziona reporterskim instynktem, zaproponowała artykuł na ten temat. Na propozycje Oli zwykle odpowiadam: „Jasne, proszę pisać!” i tak też wystukały moje palce na klawiaturze i tym razem, ale później się zatrzymałem i pomyślałem: „Skoro już jestem w USA to może ja się tam wybiorę i osobiście zobaczę te schody i spróbuję się dowiedzieć czegoś więcej niż można wyczytać w internecie...” Napisałem więc Oli to, co pomyślałem, a następnie rozpocząłem poszukiwania najbardziej ekonomicznej opcji wycieczki do Santa Fe. Wcale nie było to takie proste, bo to jednak spora odległość (pięć godzin samolotem), ale ostatecznie udało się zaaranżować krótką, trzydniową wyprawę do Nowego Meksyku z lądowaniem w Alburqueque (ta nazwa to istny łamacz języka, po dziś dzień nie potrafię tego wymówić ;-), skąd do Santa Fe jedzie się samochodem około godziny.
Miasto Wiary Świętego Franciszka
Przyznam się, że nie miałem pojęcia, jak bardzo ważnym miejscem dla Stanów Zjednoczonych jest Santa Fe, ale widać św. Józef chciał, abym poznał pierwszą stolicę amerykańskiego mocarstwa. Ale po kolei. Przede wszystkim pełna nazwa brzmi Royal City of the Holy Faith od Saint Francis of Assisi albo jeszcze lepiej La Villa Real de la Santa Fe de San Francisco de Assisi. Co w naszym ojczystym języku daje: Królewskie Miasto Świętej Wiary Świętego Franciszka z Asyżu. Miasto zostało założone w 1610 r. i dzisiaj jest znane jako Santa Fe (czyli Święta Wiara). Mam nadzieję, że kiedyś znajdę czas, aby napisać coś o historii kolonizacji i ewangelizacji całego zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej, która jako owoc pozostawiła całą gamę miast i miasteczek noszących imiona wszystkich najpopularniejszych wówczas świętych. Dodajmy również, że nikomu, przynajmniej na razie, nie przychodzi do głowy, aby te nazwy zmieniać „z szacunku” dla niewierzących. Dla geograficznego umiejscowienia sytuacji dodam, że Santa Fe nie znajduje się na zachodnim wybrzeżu, ale w centralnej południowo-zachodniej części USA w stanie Nowy Meksyk. Króluje tu język hiszpański, a samo miasteczko jest prześliczne.
W Santa Fe znajduje się najstarszy amerykański kościół katolicki pw. św. Michała, najstarsze sanktuarium Matki Bożej z Guadalupe, a także cudowna katedra, no właśnie, zagadka, dla Czytelników: komu może być poświęcona katedra w mieście, które się nazywa Święta Wiara św. Franciszka z Asyżu? Blisko, blisko, ciepło, cieplej, gorąco! Tak! Świętemu Franciszkowi! Bravissimi!
Ponieważ docieram do Santa Fe w sobotę późnym popołudniem, Loretto Chappel ze słynnymi schodami jest już zamknięta, więc moja pierwsza Eucharystia w Nowym Meksyku ma miejsce w kościele katedralnym i naszej modlitwie przewodniczy miejscowy Arcybiskup. W ogóle jestem szczęściarzem, ponieważ trafiłem na doroczny targ indiańskiego rzemiosła i z tej okazji Msza św. jest animowana śpiewami i tańcami prastarych mieszkańców tej ziemi. Ksiądz Arcybiskup widząc mnie pośród koncelebransów, podchodzi do mnie i patrząc udawanym surowym spojrzeniem, mówi: „Ale ty nie jesteś… Indianinem!?” Wszyscy wybuchają śmiechem, a Ksiądz Arcybiskup zwraca się do stojącego obok mnie zakolczykowanego Indianina niosącego procesyjny krzyż: „Słuchaj, on nie jest Indianinem, miej go na oku!” Hmm, dlaczego czuję, że nie jestem w Polsce?
Szkoła i kaplica
W niedzielę od rana, tzn. tuż po Eucharystii w sanktuarium Matki Bożej z Guadalupe (proboszczem jest tu Koreańczyk) udaję się na moje „dochodzenie” w sprawie cudownych schodów. Muszę sprawdzić, czy rzeczywiście wykonał je św. Józef, a jeśli tak to odkryć, dlaczego nie zrobił takich samych w… Kaliszu. Oto rezultaty mojego śledztwa.
We wrześniu 1852 koleją parową przybywają do Santa Fe siostry loretanki (Sisters of Loretto) z Kentucky. Ich podróż rozpoczęła się w maju, kiedy to pociąg „The Lady Franklin” zawiózł je do St. Louis, a następnie kolej zwana „Kansas” do Independence (Missouri), gdzie niestety przykra sytuacja dopadła podróżującą wspólnotę: siostra przełożona Matka Matyld zachorowała na cholerę i zmarła. Również dwie inne siostry chorowały, ale ich stan uległ poprawie. Ostatecznie, po pokonaniu wielu innych trudności cztery siostry docierają do Santa Fe i tworzą nową wspólnotę. Są to: Magdalena, Katarzyna, Hilaria i Roberta, i ta pierwsza spośród nich zostaje wyznaczona przez biskupa na przełożoną, ponieważ była kobietą nie tylko wypróbowanej wiary, ale również doskonale sobie radzącą w trudnych sytuacjach, a sytuacja nowej wspólnoty w Santa Fe była zaiste trudna. Jednak pomimo trudności siostry przystąpiły do wykonania misji, dla której biskup Lamy zaprosił je do swojej diecezji: ich misją było szkolnictwo przystąpiły więc przy pomocy miejscowych meksykańskich cieśli do budowy szkoły, która została nazwana Loretto Academy of Our Lady of Light (Loretańska Akademia Matki Bożej od Światła – tłumaczenie nienajlepiej brzmiące, ale jaki tłumacz, takie…). Jak możemy przeczytać w annałach, 25 lipca 1873 rozpoczęto budowę kaplicy, która w zamierzeniu biskupa miała przypominać jego ukochaną Sainte Chapelle w Paryżu, więc de facto stała się pierwszą gotycką budowlą na zachód od Missisipi. Przy jej budowie pracowali Francuzi i Włosi, a patronował jej św. Józef „na cześć którego – zapisała Matka Magdalena – spotykamy się i modlimy w każdą środę, prosząc o opiekę. Jego potężnej pomocy byliśmy świadkami w wielu sytuacjach”. Prace posuwały się do przodu, jak opisuje siostra Maria Florian O.S.F, pośród licznych problemów finansowych, ale z maksimum wiary ze strony sióstr.
Tajemniczy cieśla na osiołku
Może nam się to wydawać dziwne, ale dopiero tuż przed zakończeniem prac konstrukcyjnych okazało się, że choć kaplica jest piękna, a i chór cudowny, to jednak nie pomyślano o tym, jak na ten chór się dostać. Ponieważ chór był wyjątkowo wysoko, żaden cieśla nie chciał się podjąć budowy schodów, a każdy, który był o to proszony, po dokonaniu pomiarów stwierdzał: „Matko, tego się po prostu nie da zrobić“. Alternatywa, jaka się zarysowała przed siostrami była następująca: albo przystawić do chóru… drabinę, albo zburzyć chór i zbudować go od nowa znacznie niżej. Pierwsza możliwość śmieszna, druga praktycznie niemożliwa, bo siostrom pękłoby serce, gdyby trzeba było wyburzyć już wykonany piękny chór, a do tego jeszcze olbrzymi nakład finansowy, na który biedne siostry nie mogły sobie pozwolić.
Zakonnice, chyba każdego zgromadzenia pod słońcem, w takich sytuacjach zawsze mają jeszcze jednego asa w rękawie: „pomodlimy się, a później się zobaczy”, Ponieważ loretanki miały wielką cześć dla św. Józefa rozpoczęły nowennę z prośbą o znalezienie rozwiązania dla zaistniałej sytuacji. W dziewiątym dniu nowenny siwowłosy mężczyzna na osiołku i ze skromnym koszem z narzędziami zapukał do bram klasztoru proponując siostrom swoje usługi: „Pozwólcie mi spróbować” – powiedział. Tajemniczy cieśla, który oprócz młotka miał niewiele innych narzędzi, pracował, wedle różnych źródeł od sześciu do ośmiu miesięcy, i kiedy Matka Magdalena przybyła, aby zapłacić mu za pracę, zniknął. Poszła więc do miejscowego tartaku, aby zapłacić choćby za materiał, ale tam nie mieli zielonego pojęcia o jakie drewno i o jakiego cieślę chodzi. Po dziś dzień nie mamy żadnych dowodów na to, że wykonana praca została zapłacona.
Bez jednego gwoździa
Schody wykonane przez nieznanego starca są dziełem sztuki. Dokładnie dwa kompletne 360 stopniowe spiralne kręgi bez żadnego centralnego wsparcia, jaki występuje w większości tego typu schodów. Legenda mówi, że zostały one wykonane z samego drewna i bez użycia jednego gwoździa. W rzeczywistości niektóre części schodów były pokryte zaprawą murarską pomieszaną z końskim włosiem dla wzmocnienia konstrukcji, która wygląda jak jaśniejsze drewno. Co nie umniejsza faktu, że schody są arcydziełem i majstersztykiem inżynierii. Po zbudowaniu schody były pozbawione barierki i poręczy, i jak napisała jedna z sióstr, początkowo ze strachu dziewczęta schodziły z chóru na czworakach. Barierka została dorobiona później. Tym, co szczególnie zachwyca jest perfekcyjność wykonania zaokrąglonych elementów drewnianych, dziewięciu zewnętrznych i siedmiu wewnętrznych, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że sporządził je jeden mężczyzna w 1870 roku nie mający dostępu do wyszukanych narzędzi. Pozostaje tajemnicą, jak mógł tego dokonać.
Kolejną zagadką bez wyjaśnienia jest pochodzenie drewna, z którego wykonano schody. O ile nie ma zgodności pomiędzy ekspertami, jaki typ drzewa został użyty, jest pełna zgodność co do faktu, że nie ma takiego drzewa na terenie Nowego Meksyku. Skąd stary cieśla je sprowadził? I jak? Tajemnica.
Siostry loretanki zawsze uważały, że schody były odpowiedzią na modlitwę do św. Józefa. Wiele z nich lubiło powtarzać, że to sam św. Józef przybył, aby je zbudować. Jak było naprawdę? Miałem w ręku pracę magisterską, która dokładnie omawiała powstanie schodów. Z pobieżnej lektury wyczytałem nazwiska cieśli, których potomkowie rewindykują autorstwo schodów dla swoich przodków, ale bez zagłębiania się w argumenty odłożyłem książkę na półkę. „Uzurpatorzy jacyś…” pomyślałem z uśmiechem i wróciłem do kaplicy, aby raz jeszcze przyjrzeć się Cudownym Schodom.
Na koniec muszę z przykrością stwierdzić, że prawdopodobnie miejscowe siostry loretanki z kłopotami były za pan brat, ale chyba w którymś momencie przestały ufać św. Józefowi, ponieważ przepiękna Loretto Chappel z jej Cudownymi Schodami została… sprzedana prywatnemu właścicielowi. Dzisiaj można ją zwiedzać (za jedyne 3 dolary), można wynająć ją na ślub, a sąsiadujący sklep z pamiątkami ma powierzchnię chyba większą niż sama kaplica. Szkoda! Kochane siostrzyczki, a nie można było i tym razem porządnej nowenny do św. Józefa?
Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!