Z pokorą i miłością
- Helena kojarzy mi się ze słowami miłość i ciepło i choć nie było nam dane być razem w tym samym czasie i miejscu na wolontariacie, to łączyły nas te same pasje i wartości – zdradza w rozmowie Mariola Kaźmierska, przedstawicielka Fundacji im. Heleny Kmieć, bliska koleżanka zamordowanej osiem lat temu misjonarki, sługi Bożej.
Pani Mariolo, zanim przejdziemy do rozmowy o Helence Kmieć, proszę kilka słów powiedzieć o sobie i o tym, jak Pani trafiła do wolontariatu?Mariola Kaźmierska: Dziś mogę śmiało powiedzieć, że jestem już na wolontariackiej emeryturze (śmiech), ponieważ byłam świadkiem zakładania Wolontariatu Misyjnego Salvator na moim pierwszym wyjedzie w Albanii, na który wyjechałam jako młoda studentka. Tak naprawdę struktury wolontariatu wówczas jeszcze nie istniały, a teraz mamy już 15 lat. A jak to się stało, że zostałam wolontariuszką, to jest bardzo ciekawe pytanie. Najczęściej to misje znajdują człowieka, a nie odwrotnie. Myśli o wolontariacie pojawiły się w liceum, jednak nie do końca wiedziałam, jak się za to zabrać i nic w tym kierunku nie robiłam. Dopiero kiedy poszłam na studia i całkiem przypadkiem poznałam grupkę ludzi, którzy okazali się być wolontariuszami misyjnymi, moje pragnienie zaczęło się urzeczywistniać. Ludzie ci zabrali mnie na spotkanie salezjańskie i właśnie wtedy zaczęła się moja „przygoda” u salezjanów.
Od tamtego momentu upłynęło już kilkanaście lat, jak wyglądała Pani posługa, praca w wolontariacie?
Moja kariera misyjna to trzykrotny wyjazd do Albanii, ponad rok (rozłożony na kilka wyjazdów) byłam w Afryce i mniej więcej półroczny wolontariat na Filipinach. W każdej z tych placówek robiłam zupełnie inne rzeczy, wszędzie były inne potrzeby mojego zaangażowania. W Albanii z grupą wolontariuszy prowadziliśmy coś w rodzaju półkolonii dla miejscowych dzieci. W Afryce pracowałam głównie w sierocińcu z maleństwami, takimi od urodzenia do czwartego roku życia. Popołudniami zaś z młodzieżą w slamsach w zambijskiej parafii w Lusace, stolicy państwa i u sióstr misjonarek miłości. W międzyczasie wraz z koleżanką prowadziłyśmy warsztaty dla nauczycieli. Wiązało się to z tym, że każdy nasz kolejny powrót do Afryki był związany z konkretnymi warsztatami rozwijającymi dla tamtejszych nauczycieli, którym chcieliśmy przekazać narzędzia, które będą mogli wykorzystywać w swojej pracy, a przy tym rozwijać i wychowywać swoją młodzież. Ostatnim przystankiem stricte misyjnym były Filipiny, ale to był zupełnie inny kawałek chleba. Było to bardzo duże wyzwanie, gdyż wraz z inną wolontariuszką prowadziłyśmy szkołę uliczną, a właściwie przedszkole uliczne.
Wspomniała Pani, że o byciu misjonarką myślała od czasów liceum, czy ktoś Panią do tego zainspirował?
Tak, w liceum zrodziła się ta myśl, jednak była to myśl na przyszłość, gdyż dopiero w liceum odkrywałam, co to znaczy być osobą wierzącą, na czym polega wiara i jak ją realizować w swoim życiu. Moja rodzina jest typem rodziny, która w kościele pojawia się przy jakiejś „okazji”. I tak też zostałam wychowana, ale z czasem Pan Bóg się o mnie zatroszczył. Trafiłam do szkoły z internatem u sióstr niepokalanek w Szymanowie. Wtedy też zmarła moja mama i pod wpływem tego wydarzenia mimo, że bardzo mi się ta szkoła nie podobała, to obiecałam sobie, że skończę ją, bo wiedziałam, że mojej mamie na tym bardzo zależało. Moje obawy były niepotrzebne, siostry okazały się cudowne, zatroszczyły się o mnie i pokazały mi Pana Boga w takiej wersji i formie, której nie mogłam się oprzeć. Stałam się osobą wierzącą i zaangażowaną.
Dobrze, a teraz porozmawiajmy o spotkaniu z Helenką i o tym co was łączyło.
Chciałabym powiedzieć, że byłyśmy przyjaciółkami, ale to byłoby na wyrost, bo byłyśmy zwyczajnie koleżankami z wolontariatu. I choć nigdy nie było nam dane być razem w tym samym miejscu i czasie na wolontariacie, to miałam okazję widzieć Helenkę w różnych sytuacjach, miałam okazję wielokrotnie rozmawiać z nią. Miałyśmy kilkoro bliskich, wspólnych znajomych. Ale kiedy i jak się poznałyśmy, to powiem szczerze nie pamiętam. Helenka była osobą, która pojawiała się nagle, ale miało się wrażenie, że zna się ją od zawsze. Pamiętam moją pierwszą rozmowę z Helenką na jednym z ogólnopolskich spotkań wolontariatu, ale przebiegała ona tak, jak byśmy się już znały lata. Była bardzo swojską i naturalną dziewczyną, a przy tym jej otwartość i ciepło, które z niej emanowało, sprawiało, że człowiek czuł się przy niej swobodnie i dobrze. Z Helenki biło nie tylko ciepło, ale pewnego rodzaju akceptacja, nikogo nie osądzała i była cierpliwa. Ludzie szybko się przy niej otwierali.
Jest Pani redaktorką książki o Helence „Kawa z Helen”. Jak ona powstała, skoro nie byłyście wspólnie na wolontariacie?
Książka, o której pani mówi, to zbiór świadectw ludzi najbliższych Helence, jak i osób, które jej nigdy nie spotkały, ale historia jej życia już odmienia ich własne. Z Helenką miałam przyjemność spotykać się wielokrotnie na różnych płaszczyznach, także prywatnych. W 2015 roku wraz z naszą wspólną koleżanką odwiedziła mnie w Barcelonie, gdzie byłam w tym czasie na Erasmusie. Wtedy podczas rozmowy wyszło, że miałyśmy wspólne marzenie wyjazdu do Meksyku i nawet zaczęłyśmy sobie żartować, że wybierzemy się razem. Obie z Helenką miałyśmy wielkie zamiłowanie do języka hiszpańskiego i do kultury latynoskiej. Niestety ten wolontariat był w zawieszeniu i nie było możliwe technicznie tam wyjechać i w konsekwencji nigdy do tego wyjazdu nie doszło. Kiedy w 2016 roku rozmawiałam z Helenką, przed jej wylotem do Boliwii. (Niestety jak się okazało była to moja ostatnia rozmowa z Helenką). Ja wtedy też bardzo chciałam lecieć z nią, ale ona leciała z inną wolontariuszką i nie była pewna czy tej pracy będzie dla trzech osób. W tym samym czasie w Zambii nie było nikogo z wolontariuszy, a pracy było dużo więc tam poleciałam. A z Helenką uzgodniłyśmy, że one jadą sprawdzić nową placówkę, a ja pojadę po zakończeniu moich misji w Zambii. Byłoby to bardziej sensowne, gdyż rozpoczęta przez nie praca będzie miała kontynuację. W tym miejscu zaznaczę, że bardzo ważną rzeczą jest kontynuacja i regularność wyjazdu wolontariuszy w te same miejsca, by rozpoczęte dzieło nie poszło na marne.
Czy to, co się przydarzyło Helence, jej tragiczna śmierć rzutuje na dzisiejszy wolontariat? Czy młodzi ludzie mają obawy o swoje życie, czy może wręcz jej postawa stała się większą motywacją?
Są wolontariusze, którzy najpierw słyszeli o Helence, a dopiero potem sprawdzają, czym jest wolontariat, a są tacy, którzy poznają ją dopiero w trakcie. Ale zdecydowanie Helenka jest naszym symbolem, choć nie jest to wystarczające słowo. Jest ona duszą tego wolontariatu i osobą, która reprezentuje możliwość zostania dojrzałym, dobrze przygotowanym i otwartym wolontariuszem, który z miłością niesie Pana Boga całemu światu. I nie mówimy tu tylko o innych kontynentach, ale o Polsce czy sąsiedzie z ulicy.
Na pytanie, czy po tragicznej śmierci Helenki wolontariusze boją się jeździć na misje, trzeba podkreślić, że wolontariuszem misyjnym nie może zostać każdy. To nie jest tak, że ktoś nagle przychodzi z ulicy, bo zobaczył piękne, kolorowe zdjęcia, piękną przyrodę itd. czy też pomyślał sobie: będę bohaterem, ludzie będą mi przyklaskiwać i podziwiać.
Zanim Wolontariat Misyjny Salwator kogoś wyśle na misje, choćby w Europie, to przygotowuje tę osobę. Kandydat musi przejść roczną formację i to nie tylko duchową, ale i warsztatową. Prowadzone są rozmowy z psychologami, egzaminy ze znajomości języków. Ponadto kandydat musi napisać esej o danym miejscu, do którego jedzie, żeby się wykazać znajomością miejsca, w którym będzie pracował. Te wszystkie zabiegi przygotowawcze są po to, żeby przygotować wolontariusza do tego, co go czeka na danej misji.
Niejednokrotnie prawda jest taka, że lądując już w danym miejscu zderzamy się z murem, spotykamy się z różnicami kulturowymi, pogodowymi itd. I nasze wyobrażenia, że teraz jestem bohaterem, że będę zbawiał świat nagle topnieją, bo okazuje się, że nikt tam na nas nie czeka, nikt nas tam nie chce i nikt nie zauważył, że jesteśmy. Oczywiście trochę przesadzam. Jednak potrzeba czasu nim nabiorą do nas zaufania.
Bywa, że jedziemy z zapałem do wielkich działań, a stajemy z pytaniem, po co ja tu jestem, co mam robić, czy to wszystko ma sens i jeżeli pojedzie wolontariusz bez przygotowania i formacji, to naprawdę może się zagubić i wrócić bardzo zawiedziony. Tutaj przykładem jest Helenka Kmieć, która była bardzo zaangażowana w formację, pomagała wychowywać młodych wolontariuszy. Była liderem regionu śląskiego.
Jeżeli mówimy o dojrzałych, przygotowanych wolontariuszach, to jesteśmy świadomi tego, że możemy nie wrócić, jednak nikt nie przypuszcza, że to się może wydarzyć. Co więcej, jeżeli jedziemy na misje myśląc że jest to niemożliwe, to coś w tej formacji poszło nie tak.
I tutaj mogę powiedzieć, że tak po śmierci Heleny Kmieć wiele osób wstąpiło do Wolontariatu Misyjnego Salvator i dużo osób przyszło właśnie ze względu na nią. Wiemy, że jej oddanie i śmierć nie pójdzie na marne.
Rozmawiała Arleta Wencwel-Plata
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!