Wyruszamy w drogę
Witam cię, drogi rodzicu, na wspólnej wędrówce, podczas której będziemy towarzyszami niedoli. Tak jak Pan Jezus podczas swojej ziemskiej wędrówki nigdy nie „ściemniał” i nie uprawiał żadnego „pijaru”, ale mówił jak jest, tak i ja nie mam zamiaru ciebie nabierać. Łatwo nie będzie. A nawet powiem ci więcej: łatwo to już było.
Nie wiem jak wyglądało towarzyszenie twojemu dziecku w przygotowaniach do Pierwszej Komunii, ale zapewniam cię, że to była bułka z masłem. Dziecko jeszcze trochę cię słuchało, trochę się bało sprzeciwiać, trochę się ekscytowało prezentami, które przy okazji miały się pojawić, a poza tym była – nazwijmy to – wspólnota z innymi rodzicami dzieci, którzy chcieli, aby ceremonia się powiodła i aby było pięknie. A może nawet (również dzięki tobie) twoje dziecko miało w sobie autentyczne pragnienie Jezusa, więc naprawdę było to coś pięknego i w sumie nie tak trudnego do przygotowania. Ale, jak mówię, teraz będzie trudniej. Znacznie trudniej. Nawet w takich przypadkach, jak te cudowne dzieci, które pragnęły Jezusa bardziej niż innych prezentów.
Dlaczego ma być jeszcze trudniej?
Zanim odpowiem na to pytanie, to może jednak wyjaśnię, dlaczego jesteśmy towarzyszami niedoli. Otóż ja jestem księdzem (reprezentuję parafię), ty jesteś rodzicem (reprezentujesz rodzinę – fajnie nie? Kto by nie chciał trafić do reprezentacji?), a oprócz nas jest jeszcze katecheta (może być kolejny ksiądz, siostra zakonna, albo świecki, który w tym miejscu reprezentuje przede wszystkim szkołę, a czasami też trochę parafię) i – tak przynajmniej powinno być – od nas trojga zależy, jak poprowadzimy twojego dzieciaka (za chwilę zrozumiesz, dlaczego zmuszony jestem użyć takiego określenia i wierz mi, w moich ustach ma on naprawdę pozytywne zabarwienie) do bierzmowania. Jednakże ostateczny efekt nie będzie SUMĄ naszych wysiłków, ale ILOCZYNEM. Ponieważ iloczyn mi się często myli z ilorazem to od razu wyjaśnię. Gdyby efekt końcowy naszych wysiłków był sumą, to jeśli np. rodzic da 15 na możliwych 20, katecheta 15/20, a ksiądz 0/20 to i tak otrzymamy jako taki wynik końcowy 30 na 60. Niestety w naszych staraniach wysiłki się nie sumują, ale należy je przemnożyć przez siebie (iloczyn) i 15 x 15 x 0 daje na koniec 0. ZERO. Rozumiesz? Jeśli jedno z nas zawali - niweczy trud pozostałych. I to już daje nam pierwsze zrozumienie, dlaczego łatwo nie będzie. A także dlaczego nie możemy się obyć jedno bez drugiego (i trzeciego). Warto więc już w tym momencie zastanowić się, jaki masz kontakt z twoim proboszczem, czy też wikariuszem odpowiedzialnym za bierzmowanie, a także z katechetą twojego dzieciaka? Mówimy o trojgu, ale nie ma tak łatwo (Trójca jest idealna tylko w Panu Bogu): bo rodzic to przecież w większości przypadków nie singiel, ale ojciec i matka - już tutaj może dojść do ostrego konfliktu i przeciwieństwa postaw. Dalej, księża też mogą się zmienić w procesie przygotowania do bierzmowania, podobnie jak katecheci, więc ta trójka często może mutować i się rozrastać (a może chcemy pogadać o trudnych sytuacjach, gdzie mama ma nowego męża, ale dziecko ma „starego” ojca?). A nawet jeśli nasza trójka spisze się bardzo dobrze, to przecież jeszcze dochodzą tzw zakłócenia, czyli inne osoby, które mają wpływ na nasze pociechy w okresie dorastania. Zdaje się, że tego influencera Stuu zamknęli, ale są miliony innych, którymi nasze dzieciaki są zachwycone i o których wpływie na nich nie mamy pojęcia. O dostępności różnego rodzaju „uzależniaczy”, z których niektóre sami dzieciakom udostępniamy (smartfony, gry), a niektóre (od papierosów po narkotyki) są dostępne za rogiem szkoły niemal w każdej najmniejszej nawet społeczności, nie będę wspominał, przynajmniej nie teraz.
Jeśli do tego dodamy, że z bierzmowaniem nie wiążą się żadne świeckie świętowania, nie ma wypasionych prezentów, dzieciaki są o kilka lat starsze i najczęściej nie ma namiastki „wspólnoty” rodziców, to mamy już w miarę pełny obraz. A jeszcze nie doszliśmy do najważniejszego.
Prawie najważniejsze i najważniejsze
Ale zanim najważniejsze to jeszcze jeden szczebelek niżej. Ile razy słyszeliście, że bierzmowanie to sakrament dojrzałości chrześcijańskiej? Jak ostatnio zapytałem dzieciaków z grupy bierzmowańców, czy istnieje minimalna szansa, że za rok, dwa, kiedy przyjmą sakrament będzie można mówić o jakiejś formie ich dojrzałości jednogłośnie potraktowali mnie śmiechem. Więc okazuje się, że mamy jeszcze ciągle problem ze zrozumieniem, czym ma być bierzmowanie i z tym też będziemy musieli się zmierzyć. I mam nadzieję, że cokolwiek byś w tej chwili o bierzmowaniu nie myślał, to przynajmniej zgadzamy się, że nie chodzi nam o efekt z anegdoty: jeśli w kościele zagnieździły się gołębie albo osy wystarczy je wybierzmować i pójdą w cholerę, tak jak młodzież.
Czas na najważniejsze. Najważniejsze są oczywiście dzieciaki. Widzisz, drogi rodzicu, towarzyszu niedoli, dzieci nie są najgorsze, najgorsze jest to, że wymyśliliśmy sobie jakieś 80 lat temu coś takiego jak... nastolatki. Co ksiądz mówi? Jak to 80 lat temu? A wcześniej to co? Nie było nastolatków? Dzieci stawały się dorosłymi? TAK. Nie było nastolatków, nie było młodzieży. Na początku XX wieku wprowadzono ustawy, które miały dobre zamiary, bo chodziło o ochronę dzieci przed ciężką pracą w fabrykach, co było nadużyciem, ale rozpoczęło pewien proces, bo ci młodzi ludzie nadal mieli nastawienie ludzi dorosłych, ale w jakiś sposób zdjęto z nich obowiązki. Wtedy pojawia się termin „nastolatki” użyty po raz pierwszy w amerykańskim magazynie Reader’s Digest w 1941 roku. 82 lata temu pojawiły się nastolatki, wcześniej, odkąd istnieje rodzaj ludzki mieliśmy dzieci i dorosłych. W języku polskim po raz pierwszy wyraz nastolatki pojawił się jeszcze później, bo 2 maja 1959 roku na łamach „Życia Warszawy”.
No i mamy teraz łamańca z drastycznym obniżeniem oczekiwań wobec niego i z eskalacją wymagań z jego strony. I tak, pewna pani opowiada mi, że miała dyskusję z dwunastolatkiem. Pytam więc, jak się kończą takie dyskusje, a pani mówi, że raz wychodzi na jej, a raz na dwunastolatka i potem decyzje podejmowane są w konsekwencji. Ciekawe, jeśli taki spryciarz przekonałby mamę, że szkoła jest do niczego... Więc kochany rodzicu mamy nastolatków i mamy klops. Bo gdyby to były dzieciaki to na mocy autorytetu rodzica można by im było coś zaordynować. A jeśliby to byli dorośli to sami musieliby zadecydować, czy pośród wielu innych rzeczy, za które biorą odpowiedzialność, wziąć również odpowiedzialność za swoją wiarę i osobistą relację z Jezusem. No ale nie. Mamy nastolatków. Co z tym zrobić? Cdn. ■
Tekst ks. Paweł
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!