W kraju Navajo
Nie ma chyba większej przyjemności, po ludzku rzecz biorąc, niż móc zrealizować własne marzenia i jeszcze przekonać się, że rzeczywistość potrafi je przerastać. Jako młody chłopak zatapiałem się w lekturze książek podróżniczych i nawet nie śmiałem marzyć, że miejsca opisywane przez moich ulubionych autorów, które przemierzali Tomek Wilimowski, Tecumseh, Geronimo czy inni legendarni bohaterowie, będę mógł kiedyś zobaczyć na własne oczy. Arizona jest jednym z takich miejsc i czasami muszę się mocno uszczypnąć. By uwierzyć, że tu jestem.
Po krótkiej wycieczce w sprawy polityczno - religijne dotyczące mormonów i ewentualnej wygranej jednego z nich w kolejnych wyborach prezydenckich w USA, wracamy na trasę mojej wycieczki na „Dziki Zachód”. Pisałem już o przeżyciach związanych z północną częścią Grand Circle znajdującą się w stanie Utah, teraz pora przenieść się do Arizony. Kiedy wracam myślą do moich dziecięcych fascynacji Ameryką związanych głównie z książkami Karola Maya, Alfreda Szklarskiego i Wiesława Wernica, a także westernów, które mogliśmy oglądać głównie w święta, myślę, że właśnie Arizona jest pierwszym stanem zanotowanym gdzieś w mojej pamięci.
Kraina dębów
Dla ciekawskich kilka słów o Arizonie. Gdy chodzi o nazwę, to tym razem błędem byłoby szukanie jej etymologii w którymś z indiańskich narzeczy, ponieważ jej korzenie zawdzięczamy Baskom, których było najwięcej pośród hiszpańskiej ludności napływowej. Słowo „aritz” oznacza dąb, a „ona” dobre miejsce. Z czasem literka „t” wypadła z nazwy (również dlatego, że w kastylijskim nie występuje ciąg literowy „tz”) i w ten sposób mamy Arizonę, co oznacza „miejsce gdzie rosną dobre dęby”. Oczywiście mamy tutaj również Indian, najstarsze mieszkające tu plemiona to Hopi na północy i słynni Apacze na południu, ale obecnie najliczniejsi w Arizonie są Navajowie, którzy przybyli tutaj z Kanady w czternastym wieku (a na przykład Hopi zamieszkują tu od około ósmego wieku). I to właśnie Navajom zawdzięczam dwa kolejne przepiękne miejsca, które dane mi było zobaczyć. Jak pisałem cztery tygodnie temu, w Stanach Zjednoczonych obok narodowych parków, są również prywatne a także trybalne i Monument Valley, leżąca na pograniczu Utah i Arizony jest właśnie parkiem trybalnym.
Biegnij, Forrest, biegnij!
To z całą pewnością jedno z najbardziej znanych miejsc Ameryki. Zaczęło się od westernów Johna Forda, takich jak „Dyliżans”, dla których wielki reżyser znalazł doskonałe plenery właśnie na terenie rezerwatu Indian Navajo. A potem już niemal wszystkie najpiękniejsze sceny z Johnem Wayne’m rozgrywają się w Monument Valley. Zanim jednak dotrę do doliny ze szlakami wydeptanymi kopytami koni najbardziej znanych bohaterów „Dzikiego Zachodu”, dostrzegam miejsce, w którym zatrzymują się liczne autobusy i samochody prywatne. Więc choć nie lubię takich zagęszczonych turystycznie miejsc, ciekawość mnie zżera, co też oni tam oglądają. Okazuje się, że miejsce to jest słynne dzięki innemu bardziej nam współczesnemu bohaterowi filmowemu, a mianowicie Forestowi Gumpowi. Tuż u bram Monument Valley znajduje się miejsce, gdzie Forrest zakończył swój słynny bieg, trwający 3 lata 2 miesiące 14 dni i 16 godzin. Wszystkie szkolne wycieczki tutaj robią sobie zdjęcia. Kosztuje mnie to trochę cierpliwości, podobnie jak to było w Arches Park, gdzie chciałem sfotografować słynny Delicate Arch bez żadnych ludzkich „dodatków”, aby zrobić zdjęcie rzeczonej tablicy upamiętniającej Forresta i jego słynny bieg, bez prężących się w tle amerykańskich nastolatek, ale w końcu mi się to udaje. Dlaczego sam nie stanąłem przy tablicy? A po co mam sobie psuć zdjęcie?
Śladami Johna Wayne’a
A potem już wjeżdżam w słynne tereny Johna Wayne’a i innych bohaterów pogranicza. Wystarczy odrobina wyobraźni, aby przypomnieć sobie co słynniejsze sceny westernowe rozegrane w tej scenerii. Mając odpowiedni zasób dolarów można wynająć albo jeepa, albo konika i udać się na szczegółowe zwiedzanie miejsc niedostępnych dla posiadaczy zwyczajnej wejściówki, ale to już przyjemności niestety nie na moją kieszeń. Muszę się więc zadowolić godzinną przejażdżką zwykłym samochodem po ogólnie dostępnym szlaku (a i tak ryzykuję urwanie koła w kilku miejscach), co samo w sobie też jest fajną przygodą. Przypominają mi się na przykład reklamy papierosów, które tutaj były również kręcone, a przyglądając się pracującym w Visitors Center potomkom Indian Navajo, przypomina mi się również film fabularny, który opowiadał, jak to podczas II wojny światowej służący w armii amerykańskiej Navajowie byli radiotelegrafistami i posługiwali się własnym językiem bez szyfrowania, bo nikt poza nimi go nie rozumiał, a już na pewno nie Niemcy czy Japończycy.
Trzeba przyznać, że Navajo radzą sobie dość dobrze w naszych czasach, bo oprócz tego, że widać ich pracujących niemal we wszystkich miejscowych sklepach czy fast-foodowych restauracjach, to posiadają również własną elektrownię, a oprócz Doliny Pomników zarządzają również innymi parkami, w tym niesamowitym Antelope Canyon.
Raj dla fotografów
Jest to jeden z tak zwanych kanionów szczelinowych, które powstawały przez miliony lat wskutek wymywania piaskowca. A ponieważ kaniony te ulegały często zalaniu wodami opadowymi, więc wytworzyły się niesamowicie gładkie i przybierające dziwaczne kształty ściany. Ponoć występują tu tak zwane powodzie błyskawiczne, które bardzo szybko wypełniają kanion wodą, więc zwiedzanie może wywołać pewien dreszczyk emocji. W 1997 roku jedenastu turystów utonęło podczas takiej powodzi, a w 2006 roku Canyon był zamknięty przez pięć miesięcy z tego samego powodu. Jednak kiedy ja wchodziłem do szczeliny prowadzącej w dół do Canyonu powietrze było suche jak pieprz, więc nic nie zapowiadało nieprzyjemnych niespodzianek. Natomiast wpadające do środka promienie słoneczne i fantastyczne kształty i kolory ścian sprawiają, że miejsce to jest rajem dla fotografów. Są organizowane dla nich specjalne sesje, podczas których mogą fotografować szczeliny i skały w różnych warunkach atmosferycznych i bardzo wielu znanych fotografików tu przybywało. Ja również robię kilkadziesiąt fotografii i przez pięć minut szarpię się z naszym przewodnikiem, który za wszelką cenę chce mi wyrwać aparat, aby zrobić mi zdjęcie na tle jednej z charakterystycznych skał. Mamy tu delfina i orła i wiele innych form w zależności od kąta obserwacji i nasz przewodnik nie chce zrozumieć, że ja sobie zdjęć nie robię.
Zdjęcie do serwisu randkowego
W końcu pomyślałem, że może chodzi o napiwek, więc daję mu kilka dolarów. Tym razem to on się unosi honorem i mówi, że nie przyjmie napiwku, choć bardzo by mu się przydał, chyba że jednak pozwolę mu zrobić sobie zdjęcie. Na takie dictum nie mam już innego wyjścia i pozuję do zdjęcia. Kiedy już migawka uwolniła się dwa razy, nasz przewodnik cmokając z zachwytu pokazywał mi na wyświetlaczu moją sylwetkę na tle skały i zachęcał mnie, abym koniecznie wysłał to zdjęcie do jakiegoś serwisu randkowego, a na pewno setki dziewcząt zechcą się ze mną spotkać.
- I nie będziesz już musiał tak samotnie podróżować, tylko sobie znajdziesz jakąś kobietę - tłumaczył mi. - Ja mam żonę i szóstkę dzieci i jestem szczęśliwy. Tylko żeby napiwki były trochę większe.
- Ja nie mam żony i też jestem szczęśliwy, bo jestem księdzem - odpowiadam i wtedy przewodnik natychmiast próbuje mi oddać napiwek, bo na ofiarę to on daje w swoim kościele, a nie żeby jeszcze od księdza brał pieniądze. Jednak w końcu zgadza się, ale zapewnia, że przeznaczy te pieniądze na dzieci. I jeszcze sugeruje, że zdjęcie mogę dać do... gazetki parafialnej.
Lake Powell i koniec
Właściwie dobiega końca moja krótka przygoda na „Dzikim Zachodzie”. Ostatnich kilka godzin spędzam nad Jeziorem Powella, które jest uważane za jeden z najpiękniejszych sztucznych zbiorników wodnych na świecie a swoją nazwę bierze od amerykańskiego geologa, podróżnika i odkrywcy. Rzeczywiście, położone w głębi Glen Canyon na rzece Colorado, robi niesamowite wrażenie. Można załapać się na statek i popłynąć kilkanaście mil aby zobaczyć rozpinający się nad jeziorem Rainbow Bridge, najdłuższy naturalny most na świecie (71 metrów), ale nie mam tyle czasu. Trzeba będzie tu kiedyś wrócić.
A tymczasem kieruję się do Las Vegas, skąd za kilkanaście godzin odlatuje mój powrotny samolot do Nowego Jorku. Może za dwa tygodnie kilka słów o Sin City?
Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!