TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 02 Sierpnia 2025, 10:00
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Spotkanie z Sołżenicynem

Spotkanie z Sołżenicynem

„Po rosyjsku niczego nie czytać i w ogóle zapomnieć”- takie hasło pojawiło się po napaści Rosji na Ukrainę, choć może się wydawać przesadą to po okropieństwach, których Rosjanie się tam dopuszczają, coraz bardziej rozumiem, że można tak myśleć. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że taki zakaz, gdybym miał go respektować, oznaczałby dla mnie także rozstanie z Sołżenicynem, a przecież spotkanie z nim było dla mnie tak ważne.

Nie chodzi niestety o spotkanie osobiste, a jedynie intelektualne (a także dość emocjonalne).  Zacznijmy od tego, że zawsze byłem wielkim fanem Sołżenicyna. Muszę co prawda od razu przyznać szczerze, że prawie wcale nie znam jego twórczości – z jednym wyjątkiem, jestem prawdziwym znawcą „Archipelagu Gułag”. Mam trzy różne wydania (choć to wszystko jest jedno i to samo tłumaczenie Jerzego Pomianowskiego i całe szczęście – bo innego nie trzeba!), a w swoim czasie (podczas nauki w liceum Lelewela, nawiasem mówiąc – Herbert Pham, ten od elany, także jest absolwentem Lelewela!) miałem szczery zamiar przeczytać „Archipelag” także po prostu po rosyjsku. W tym czasie znałem rosyjski na tyle dobrze, że było to jak najbardziej możliwe. 

A może, taka noworoczna myśl, jednak jeszcze spróbować? Właśnie teraz? A może właśnie... 

Jednak nasza nauczycielka rosyjskiego pani Łarisa Fiodorowna Saracyn, która obiecała, że pożyczy mi Sołżenicyna, widocznie się wystraszyła i zaczęła się okropnie wykręcać. Swoją drogą w 1978 roku pożyczanie uczniom zakazanej literatury przez Rosjankę, a nawet bez wątpienia obywatelkę ZSRS, to jednak było coś. Takie rzeczy się działy w Lelewelu. Tak więc wersji rosyjskiej jeszcze nie znam, natomiast polskie tłumaczenie czytałem wiele razy. Po raz pierwszy, z wypiekami na twarzy, jeszcze jako uczeń, potem po raz kolejny podczas studiów, pamiętny trzeci raz podczas pisania doktoratu (czytałem wówczas po nocach, siedząc w wannie…), i ostatni (jak na razie) raz – podczas pisania książki habilitacyjnej. Dlaczego tak? Bo „Archipelag Gułag” zawsze dodawał mi sił, zawsze był dla mnie wzmacniającym przesłaniem. 

Kiedy komuś o tym opowiadałem, zwykle spotykałem się z niedowierzaniem. Że jak to, że przecież to taka przygnębiająca lista nieludzkich przestępstw, mordów, tortur, znęcania się, że jak coś takiego może być pokrzepiające? Niby skąd to pokrzepienie? I prawdę mówiąc przez lata nie znałem odpowiedzi na te pytania i odpowiadałem, najszczerzej jak umiałem, że nie wiem czemu, że po prostu tak czuję. Mnie samemu było w zasadzie głupio, że tak to odczuwam. Podejrzewałem, że coś jest ze mną nie tak. A przecież ta przyczyna jest oczywista. Przecież to jasne, że chodzi o stanowisko autora, który widząc i rejestrując wszystkie te zbrodnie nie tylko pozostał człowiekiem, ale nawet coraz bardziej się nim stawał. Przecież w „Archipelagu” Sołżenicyn bardzo wyraźnie i bardzo świadomie dokumentuje proces własnego dojrzewania, dojrzewania do wiary w Boga i człowieka, dojrzewania do zrozumienia i przebaczenia (co absolutnie nie oznacza darowania kar, bo nie o to w przebaczeniu chodzi). 

Zrozumiałem to wszystko dopiero po wielu latach, po przeczytaniu zupełnie innej książki innego autora – mam na myśli „Opowieści Kołymskie” Szałamowa. Może się mylę, może się nie znam, ale Szałamow miał wyraźnie więcej czysto pisarskiego talentu. Jego książka jest literacko o wiele lepsza, a jest przy tym o tyle gorsza. Bo Szałamow nie ulepszył się pobytem w łagrze i nie uwierzył, i nie przebaczył. Zgorzkniał, zniszczył samego siebie, nie odnalazł żadnego sensu. Dopiero widząc to, czego nie znalazł Szałamow, zrozumiałem co właściwie pokazuje mi Sołżenicyn. I pochyliłem głowę z podziwem i szacunkiem. Tak zrobiłem, choć do takich gestów niewiele mam skłonności. Ale to jest tylko wstęp, jak to u mnie często bywa wstępy są bardzo długie. Nic nie poradzę – są potrzebne. 

Tak naprawdę miałem zamiar napisać o zupełnie innej książce Sołżenicyna, mocno przypuszczam, że mało znanej. Chodzi o „Wpadło ziarno między żarna”. Książka wpadła mi w ręce bardzo przypadkiem, a mianowicie na basenie. Nie, żeby zaraz pływała w wodzie, ale prawie. Po prostu tam gdzie chodzę na basen jest taki zapomniany regalik do „uwalniania książek”. Można sobie coś zabrać, coś dołożyć (co mi przypomina, że dotąd tylko zabierałem i coś im tam jestem winien). Na tym regaliku był mój Sołżenicyn… To dziwna książka. W sensie literackim raczej nieudana. Rodzaj dość bezładnego pamiętnika, prowadzonego od 1974 roku, od kiedy Sołżenicyn został wyrzucony z ZSRS i zaczął swoje, jak to powiedzieć?, pielgrzymowanie? – po Zachodzie. To nie jest dobrze napisane, ale bardzo ciekawe. Na wielu różnych płaszczyznach. 

Na pierwszy rzut oka widać ogromne rozczarowanie Sołżenicyna Zachodem. Świat ludzi wolnych, który autor sobie wymarzył i bardzo wyidealizował, okazał się światem drapieżnym, pazernym, żądnym zysku, przekręcającym różne wypowiedzi dla zdobycia zwykłej, jak by się to dziś powiedziało, klikalności… Słowa „klikalność” wówczas nie było, ale samo zjawisko – jak najbardziej. Ale tego właściwie się spodziewałem, no może myślałem, że Sołżenicym był choć trochę bardziej przygotowany na to co się stanie, kiedy przekroczy Żelazną Kurtynę, choć niby co go miało, czy też mogło przygotować??

Chyba bardziej mnie zdziwiło to, jak Sołżenicyn postrzegał i opisywał samego siebie. Robił to zresztą chyba bezwiednie, bo książka w żadnym wypadku nie jest autoportretem czy umyślną kreacją. O co mi chodzi? Byłem zawsze bardzo mocno przekonany, że Aleksander Sołżenicyn myślał o sobie jako świadku historii, pamiętnikarzu, ale też o mądrym obserwatorze czy o kimś takim. Jasne, że nikt o sobie nie myśli (chyba??) jako o „mędrcu”, ale owszem – przypuszczałem, że tym był w swoich oczach Sołżenicyn. Otóż nie. Sołżenicyn myślał o sobie niemal wyłącznie jako o „pisarzu”! O człowieku, który „tworzy literaturę”. Nie życie, tylko literaturę! Dla mnie to i zadziwiające, i rozczarowujące. 

Mój wielki autorytet moralny chce „tylko” napisać coś, bo ja wiem?, ciekawego? zgrabnego? dobrze umotywowanego? To jakoś bardzo mało… Wszystko jedno co by to miało być, ale zawsze to tylko kreacja, a ja myślałem… No właśnie, o czym właściwie myślałem? Oczywiście wiem, że to o mnie mówi więcej niż o Sołżenicynie… 

Kolejna rzecz niezwykle ciekawa. Nuty prorocze. W 1974 roku Sołżenicyn sądzi, że w Rosji nie da się „na razie” wprowadzić „demokracji”, choćby takiej jaką on sam rozumie jako demokrację (najbliżej mu do takiej typu szwajcarskiego, gdzie w publicznych głosowaniach mężczyźni z bronią białą u pasa wybierają swoje samorządy – Sołżenicyn z upodobaniem właśnie dokładnie taką scenę z jednego ze szwajcarskich kantonów opisał!). 

Rosja do takiej demokracji nie dojrzała. Zdaniem Sołżenicyna należy tam wprowadzić „rząd autorytarny” (sic!) – bo tak będzie lepiej! Czyli Putin byłby w sam raz, czy może jednak nie? Mam nadzieję, że nie – bo kagiebista, a jednak kagiebiści to nawet dla Sołżenicyna (mam na myśli, że „nawet”, bo Sołżenicyn naprawdę nauczył się przebaczać!) ciut sporo (o Kuroniu pisał kiedyś Kelus „dobry człowiek Jacek, chociaż nawiedzony” – coś tak mi się w tym miejscu myśli). 

To nie wszystkie proroctwa. Wędrując po świecie w poszukiwaniu miejsca do zamieszkania Sołżenicyn spotyka emigrantów z Ukrainy. I wydaje się, że zupełnie go nie dziwi, że Ukraińcy czują większą niechęć do Rosji niż do ZSRS i w zasadzie nie są gotowi do żadnej współpracy z Rosjaninem. Co prawda można to raczej wyczytać między wierszami, ale naprawdę trudno znaleźć w słowach Sołżenicyna zdziwienie. W związku tym Sołżenicyn spodziewa się w przyszłości wojny między Rosją a Ukrainą. Choć prosi Boga, żeby wojny takiej nie było. Ale jednak myśli, że będzie, bo, jak pisze Sołżenicyn, dla nas, Rosjan, Kijów jest kolebką, i nie możemy tego zmienić, ale oni – Ukraińcy – są osobnym narodem i tego też zmienić nie możemy. Tyle, że jak pisze Sołżenicyn, „ja na taką  wojnę nie pójdę i synów moich nie puszczę”. Bardzo to wyraźnie napisał, wyraźniej nie trzeba. Po co piszę o tym wszystkim? Nie jestem pewien. 

Muszę przyznać, że nie wiedziałem, że aż taki ważny jest/był dla mnie ten Sołżenicyn od „Archipelagu”. A ten od „Wpadło ziarno..” wydał mi się jednak rozczarowujący, małostkowy, a przecież ostatecznie znacznie bardziej ludzki, może przez to bardziej przekonujący i także mądry, przewidujący. Przez chwilę bałem się – co by było, gdyby dożył do obecnych czasów, czy nie dałby się oszukać? Ale jednak nie. „Na taką wojnę nie pójdę i synom nie pozwolę”. Wiem, że przy tym by pozostał ten Sołżenicyn, którego poznałem i który mi tyle pomógł. ■

Tekst Łukasz Święcicki

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!