Śląski męczennik i świadek miłosierdzia
20 listopada w archikatedrze Chrystusa Króla w Katowicach odbyła się beatyfikacja śląskiego kapłana i męczennika ks. Jana Machy. O tym jakim był ministrantem, sportowcem, kapłanem oraz o jego nieustannej opiece z nieba opowiada Kazimierz Trojan, siostrzeniec kapłana, który w czasie wojny w więzieniu w Katowicach poniósł śmierć poprzez ścięcie gilotyną.
Panie Kazimierzu jest Pan synem pani Róży, która była siostrą bł. ks. Jana Machy. Ile rodzeństwa miał wujek?
Kazimierz Trojan: Ks. Jan urodził się 18 stycznia 1914 roku w Chorzowie Starym w tradycyjnej śląskiej rodzinie Pawła Machy i Anny z domu Cofałka. Ojciec był ślusarzem i pracował w Hucie Królewskiej w Chorzowie Starym. Kiedy Jan urodził się Śląsk należał do Niemiec. W związku z tym w papierach miał napisane Johannes Macha. Na Śląsku na Johanna mówiono Hanik i tak już pozostało. Jan miał dwie siostry Różę i Marię oraz brata Piotra. Moja mama przeżyła do 2001 roku i zmarła jako ostatnia z rodzeństwa.
O ks. Janie wie Pan na pewno z opowieści mamy. Proszę powiedzieć, jakim był dzieckiem?
O ks. Janie ja i kuzynostwo dowiadywaliśmy się od naszych mam. Młodszy brat Hanika Piotr był moim ojcem chrzestnym, ale od niego niewiele mogliśmy usłyszeć o ks. Janie, ponieważ sam przeżył obóz w Auschwitz i to zapewne wpłynęło na to, że był człowiekiem zamkniętym w sobie i mało mówił. Sporo wiadomości dotyczących talentów dzisiejszego błogosławionego uzyskałem od mojej mamy i cioci. Hanik kiedy był chłopcem to nie wyróżniał się niczym szczególnym. Jednak kiedy został ministrantem jego życie zmieniło się, bo spadły na niego konkretne obowiązki. Skończyło się leniuchowanie w łóżku, bo wtedy ministrant musiał bardzo wcześnie wstać i rano o 6.00 służyć do Mszy, a jak miał dyżur musiał o godz. 5.30 biec do dzwonnicy i dzwonić na Mszę.
W wieku kilkunastu lat zapisał się do klubu sportowego, a także włączył w działalność Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. Na polu sportowym osiągał bardzo dobre wyniki, np. wicemistrzostwo Polski w piłce ręcznej. W KSM wyróżniał się zdolnościami aktorskimi. Był otwarty na udział w dyskusjach, pogadankach. Mama wspominała, że miał skłonność do dzielenia się wszystkim z innymi. Zapraszał do domu kolegów i prosił siostrę Rózię, aby przygotowała poczęstunek. Był bardzo gościnny. W późniejszych latach przełożyło się to na pomaganie wielu osobom, które znalazły się w krytycznych sytuacjach życiowych.
Dlaczego młody chłopak o tylu zainteresowaniach wybrał drogę kapłańską?
Nie było to zaskoczeniem dla jego rodziców, ponieważ państwo Machowie mieszkali w linii prostej ok. 200 m od kościoła. Zatem dzwony kościoła wyznaczały rytm dnia, a mama ks. Jana była bardzo religijna. Ten najstarszy syn towarzyszył jej w wielu nabożeństwach takich jak: majowe, różańcowe, niedzielne nieszpory. Codziennie odmawiała „Anioł Pański” i śpiewała Godzinki do NMP. Ja pamiętam, że jak mieszkaliśmy z dziadkami, to babcia w ciągu dnia śpiewała Godzinki przemieszczając się pomiędzy naszym mieszkaniem na parterze a swoim na drugim piętrze. Dom był rozmodlony i ten mały Hanik zbierał dobre wzory. W 1933 roku napisał podanie do Seminarium Duchownego w Krakowie. Niestety za pierwszym razem nie przyjęto go z uwagi na dużą liczbę kandydatów. To był moment, kiedy został wystawiony na próbę, czy to powołanie jest autentyczne. Jednak nie poddał się. Przez rok studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po roku ponowił podanie do seminarium i został przyjęty.
Po święceniach był wikariuszem w parafii św. Józefa w Rudzie Śląskiej. Jakim był kapłanem?
Święcenia kapłańskie przyjął 25 czerwca 1939 roku w z rąk biskupa Stanisława Adamskiego w kościele Świętych Piotra i Pawła w Katowicach. Posługę w pierwszej swojej parafii rozpoczął 6 września. Bardzo starannie przygotowywał wszystkie kazania, spotkania z ludźmi w parafii. Jego praca była przepełniona intensywną działalnością na rzecz potrzebujących. W okresie okupacji przez dwa lata pełnił te dzieła miłosierdzia, jednocześnie przygotowywał młodych do małżeństwa, błogosławił małżeństwa, udzielał chrztów. Od 1941 roku nie wolno było sprawować Eucharystii ani innych sakramentów w języku polskim. Bardzo przeżywał pierwsze swoje wystąpienie, kiedy miał wygłosić kazanie w języku niemieckim. Wtedy z ambony pozdrowił swoich parafian wypowiadając po niemiecku „Szczęść Boże” i zemdlał, musieli go znieść z ambony. Potem przełamał się i z pełnym przekonaniem objaśniał, na czym polega bycie katolikiem.
A potem był ten czas gehenny...
Po dwóch latach posługi w parafii, 5 września 1941 roku, na dworcu w Katowicach został aresztowany i umieszczony w obozie przejściowym w Mysłowicach, gdzie z relacji świadków wiemy, jak bardzo był poniżany, bity, maltretowany. To co tam przeżywał niektórzy nazywali jako „przedpokój piekła”. Po kilku miesiącach przeniesiono go do więzienia w Mysłowicach. Tam przesiedział do wiosny 1942 roku. Następnie przeniesiono go do więzieniach w Katowicach, gdzie oczekiwał na proces sądowy, który odbył się 17 lipca 1942 roku. Skazano go na karę śmierci za zdradę stanu, czyli za to, że działał przeciwko prawu III Rzeszy. Wyrok został ogłoszony, a ks. Jana umieszczono w celi śmierci w więzieniu tuż obok tego sądu w Katowicach przy ul. Mikołowskiej. Tam ponad cztery miesiące oczekiwał na wykonanie wyroku. W nocy z 2 na 3 grudnia został stracony przez ścięcie na gilotynie.
Jakie pamiątki pozostały po ks. Janie?
Pamiątki po wujku zostały przechowane przez moich dziadków, a potem przez siostry ks. Jana. To korespondencja, dokumenty, fotografie, które pokazywały wczesny okres jego kapłaństwa. Natomiast wyróżniające są trzy rzeczy, które po nim pozostały. Pierwszą jest różaniec, który zrobił w więzieniu ze sznurka. Ten różaniec towarzyszył mu przez cały okres więzienia aż do śmierci. Wrócił do rodziny po odebraniu z więzienia jego osobistych rzeczy, wśród których była skrwawiona chusteczka i ostatni list, który napisał do swojej rodziny na cztery godziny przed śmiercią. Zachowały się jeszcze sutanna, birety, pektoraliki, brewiarze nieużywane, bo ten używany, który udało się rodzinie dostarczyć do więzienia przepadł i ciągle trwają poszukiwania tego brewiarza. Wszystkie te przedmioty, które pozostały po ks. Janie, rodzina przekazała w depozyt Kurii katowickiej, a ta stworzyła w Śląskim Seminarium Duchownym w Katowicach Izbę Pamięci ks. Jana Machy i tam wszystkie te rzeczy można zobaczyć.
Zachowały się też kazania ks. Machy...
Po upowszechnieniu filmu pani Dagmary Drzazgi „Bez jednego drzewa las lasem zostanie”, wróciliśmy do poszukiwania pamiątek. Wtedy kuzynka Ola przyniosła mojej siostrze dwa skoroszyty. Kiedy wziąłem je do ręki zobaczyłem, że są to zbiory kazań. W jednym skoroszycie były kazania po polsku, a w drugim po niemiecku. Było to bardzo ważne dla procesu beatyfikacyjnego. Treść tych kazań była nieoceniona, żeby pokazać całą głębię duchową ks. Jana.
20 listopada br. odbyła się beatyfikacja ks. Jana Machy. Proszę opowiedzieć o tej uroczystości.
Uroczystość beatyfikacyjna została przygotowana w sposób bardzo podniosły. To było wspaniałe przeżycie. Wielu ludzi wyrażało opinie, że bardzo głęboko przeżyło tę uroczystość. Ta beatyfikacja miała odbyć się rok wcześniej, ale pojawiły się przeszkody. Pan Bóg chciał, aby dokonało się to teraz w tym trudnym czasie reżimu sanitarnego. Uważam to za znak. Ks. Jan w reżimie okupacji hitlerowskiej pomagał ludziom, a teraz został dany nam na nowo, spuszczony z nieba na ziemię, żeby pokazać jakimi cechami człowiek powinien się wyróżniać i jak powinien reagować na obecną trudną sytuację pandemii.
Czy czuje Pan opiekę swojego wujka?
Wujek towarzyszy mi od najmłodszych lat, bo w domu na ścianie wisiał jego portret. Mama często mi wskazywała na niego i mówiła „To jest twój wujek, który tak tragicznie zginął, ale staraj się być taki jak on”. Kiedy dorastaliśmy mieliśmy przekonanie, że wujek, który jest w niebie może wiele dla nas wyprosić. Towarzyszył mi w różnych okresach życia, niejednokrotnie wypraszając te łaski, o które jako młody człowiek próbowałem prosić, a było wiele różnych sytuacji życiowych, gdzie faktycznie czułem jego wsparcie. Jestem z tego pokolenia, które na własnej skórze doświadczyło rygoru stanu wojennego, tworzenia „Solidarności”. Pewnie w genach mamy taką wrażliwość na innych, których nikt nie broni. Cechą charakterystyczną ks. Jana było, że pomagał tym, którzy byli na marginesie. My stworzyliśmy na Śląsku Ruch Obrony Poczętych Dzieci, który potem przerodził w Towarzystwo Odpowiedzialnego Rodzicielstwa. I tak do dzisiaj bronimy ludzkiego życia. Także moje dzieci oraz wnuki starają się żyć wartościami, którymi żył nasz Błogosławiony wujek.
Rozmawiała Ewa Kotowska-Rasiak
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!