TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 02 Sierpnia 2025, 05:58
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Relacja Włodzimierza Kani

Relacja Włodzimierza Kani

Jerzy Kania jest moim synem. Ma obecnie lat 14 i mieszka ze mną. Żona moja zawiozła chłopca na wakacje do teściów w końcu lipca 1949 roku. Chłopiec zachorował najpierw na anginę, a gdy ona minęła i już czuł się dobrze, dostał boleści brzucha. Teściowie wezwali lekarza, który uważał to za błąd dietetyczny.

Teściowie zawiadomili nas, rodziców, że dziecko jest chore. Żona pojechała zaraz, a ja w najbliższą niedzielę. Zastałem chłopca z silną temperaturą i skarżącego się na ból brzucha. Poszedłem po lekarza, który następnie polecił mi udać się po lekarstwo (jeśli się nie mylę po penicylinę). Ponieważ ten lekarz w Pilznie stwierdził, że konieczna jest operacja, przewieźliśmy dziecko do Mielca i udaliśmy się do lekarza dr. Główki Władysława. Lekarz ten stwierdził zapalenie wyrostka robaczkowego i polecił udać się zaraz do szpitala. Ponieważ była niedziela nie zastaliśmy lekarza w szpitalu; krótko potem zjawił się na wezwanie dr Pietrykowski. Po zbadaniu chłopca orzekł, że konieczna jest natychmiastowa operacja.
Dr Pietrykowski sam dokonał operacji, która trwała bardzo długo. Po operacji dziecko było nieprzytomne przez całą noc i następny dzień. Mniej więcej pół godziny po operacji lekarz oznajmił mi, że stan dziecka jest bardzo groźny, gdyż jest ropne zapalenie otrzewnej, gangrena ślepej kiszki i zapaść sercowa i że za 2 – 3 godziny nastąpi zgon dziecka. Jak dowiedziałem się od matki mojej Ludwiki Kania, która czuwała przez noc przy dziecku, przybył 2 godziny po operacji dyrektor szpitala, p. dr Sidor. Kiedy matka moja prosiła go, dziecko ratował, powiedział do niej: „co tu mam ratować, kiedy to już prawie trup”, to znaczy niedługo nastąpi zgon. Oświadczył jeszcze, że medycyna nie ma już środków i chyba że nastąpi cud. Począł jednak stosować jakieś środki i infuzję podskórną. Około godz. 2 w nocy zatelefonował do mnie do domu oświadczając mi, że jeśli chcę jeszcze dziecko zobaczyć żywe, mam natychmiast przybyć od szpitala, gdyż zaraz nastąpi agonia. Udałem się więc wraz z żoną i teściową do szpitala. Tam przekonaliśmy się, że dziecko nadal jest nieprzytomne, oczy w słup, paznokcie sine. Siostry zakonne zapaliły już gromnicę i wraz z innymi siostrami modliły się za konających. W czasie tych modlitw, tętno zaczęło się nieco poprawiać (badał je stojący przy dziecku dyrektor szpitala). Ja pozostałem przy dziecku do godz. 6 rano, a inni członkowie rodziny poszli do domu. Około godz. 8 rano otrzymałem ponowny telefon od dyrektora wzywający mnie do szpitala, gdyż ropa uderzyła na mózg i następuje ponowna agonia. Przybyłem do szpitala i zastałem tę samą sytuację co poprzednio. Lekarz stosował jeszcze różne środki, choć czynił to bez przekonania i oświadczał, że z dzieckiem jest już koniec i nic mu już pomóc nie jest w stanie. Po godzinie opuściłem szpital i udałem się do pracy.
Po południu żona zatelefonowała do mnie, bym przybył do szpitala, gdyż musimy dziecko odebrać ze szpitala, bo lepiej że umrze w domu aniżeli w szpitalu. Lekarz nie czynił trudności w zabraniu dziecka, gdyż uważał, że stan jest beznadziejny. Jednak Siostra przełożona odradziła nam zabrać dziecko, polecając raczej modlić się do sługi Bożego Edmunda Bojanowskiego. Dała nam obrazek Sługi Bożego z nowenną do niego. Obrazek Sługi Bożego włożyła pod poduszkę dziecka. Wraz z wszystkimi poczęliśmy się modlić o uzdrowienie dziecka za przyczyną Sługi Bożego. Rano tego samego dnia była odprawiona Msza Święta w kościele o zdrowie chłopca. Dziecko było nieprzytomne. Modlitwy o przyczynę Sługi Bożego odmawialiśmy wieczorem. Krótko po tym poszedł do szpitala mój znajomy z pracy Jan Bąk, by zobaczyć chłopca. Gdy podszedł do niego, począł przed jego oczyma wodzić palcem, a dziecko chwilę później odzyskało przytomność i rozpoznało kolegę mówiąc: „pan Janek”. Wszyscy obecni uradowali się bardzo i widzieli w tym specjalną łaskę Bożą.
Natychmiast przybył też dyrektor szpitala i wyraził z ożywieniem, że to nie jego zasługa, gdyż musiała działać tu wyższa siła. Stwierdził, że jest to pierwszy wypadek w jego praktyce lekarskiej, by chory w takim stanie przeżył. To samo stwierdził dyrektor, gdy po wyzdrowieniu chłopca poszliśmy mu podziękować za jego starania. Nazajutrz po odzyskaniu przytomności w czasie wizyty lekarskiej, chłopiec o własnych siłach usiadł na łóżku i wobec lekarza oświadczył, że „był tu Pan Jezus, ale już poszedł”. Siostra zakonna powiedziała mu na to, że „był i przyniósł ci zdrowie”. Po mniej więcej miesiącu dziecko opuściło szpital zupełnie zdrowe i do tej pory poważnie nie chorowało. Modlitwy do Sługi Bożego odmawialiśmy w czasie choroby dziecka przez dłuższy czas, odmawiając nowennę, W modlitwach tych brali udział również inni chorzy. Biorąc pod uwagę ówczesne wypowiedzi lekarzy, jestem przekonany, że uzdrowienie dziecka było cudowne i dokonało się za przyczyną Sługi Bożego. Tego samego zdania jest cała nasza rodzina. Niektórzy członkowie naszej rodziny nadal modlą się do Sługi Bożego, a ściany naszego mieszkania zdobią dwa jego obrazy. […]

Prezentujemy łaski otrzymane za wstawiennictwem bł. Edmunda Bojanowskiego, które spisano na przestrzeni lat tj. przed rozpoczęciem procesu beatyfikacyjnego, aż do czasów współczesnych. Uzdrowienie Jerzego Kani, Mielec, 1949 rok

Siostry Służebniczki

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!