TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 02 Sierpnia 2025, 15:08
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Przyjaźń - czym mi się wydaje?

Przyjaźń - czym mi się wydaje?

Nie jestem człowiekiem, który powinien się wypowiadać na temat przyjaźni. Być może. Ale może też tak być, że właśnie ja powinienem. Skąd ten dylemat?

Nigdy nie miałem przyjaciół. To oczywiście tak się tylko mówi, bo miałem, ale bardzo, bardzo niewielu. Dwóch może trzech. Stąd może tak być, że nie znam się na tym, w czym nie biorę udziału. No, ale to oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej. A może nawet sam wierzchołek wierzchołka?
Możliwe, nawet bardzo możliwe, że ludzie różnie definiują przyjaźń. Jeśli dla kogoś jest to tylko takie bliższe koleżeństwo,
to oczywiście możliwość posiadania dużej, a nawet z mojego punktu widzenia, ogromnej liczby przyjaciół jest całkiem spora. Dowiedziałem się na przykład kiedyś z gazety (więc musiała być to prawda skoro wydrukowali), że jestem przyjacielem Roberta Mazurka.

To znaczy Robert tak powiedział, że jestem. Chociaż kiedy indziej mówił, że „byłbym, gdyby on miał więcej śmiałości”. Wyobrażacie sobie Mazurka, który ma jeszcze więcej śmiałości? Ja na przykład nie bardzo mogę sobie to wyobrazić.
Takie określenie mnie przez Roberta, który jest dobrym i bardzo znanym dziennikarzem, jest z pewnością miłe. I zapewne także prawdziwe, bo choć Mazurek ma pewną tendencję do przesady (skąd ja to znam!), to z pewnością nie powiedziałbym o nim, że kłamczuch (wiem, że nie czytasz Robert, ale weź pod uwagę, że tak właśnie napisałem, na wypadek gdybyś jednak czytał).
Tyle tylko, że ja nie jestem w stanie napisać, że Robert Mazurek jest moim przyjacielem. Ja tam bym chciał, żeby był, ale… Do tego „ale” to się, na tym poziomie, sprowadza.
Muszę, tak sądzę i tego się trzymam, mieć dla przyjaciół coś specjalnego, coś czego nie mam dla innych. Zwykle sprowadza się to w praktyce do czasu. Muszę mieć dla nich czas w zasadzie zawsze. To oczywiście nie oznacza „bez przerwy”, ale jeśli będą tego chcieli, muszę jak najszybciej ten czas znaleźć, a następnie robić co będę mógł. Jeśli nie jestem na to w pełni gotów, to w ogóle nie ma co zaczynać z jakimiś przyjaźniami… Oczywiście zakładam, że ta okoliczność wymagająca mojego czasu nie będzie dobra, ale zła ,czy też jakoś tam trudna. Bo chyba nikt nie potrzebuje przyjaciół na dobre chwile? Może się mylę, ale potrzebujemy ich do pomocy raczej, czyli jak jest trudno.

Z mojej strony zastanawiam się tylko nad tym, czy ja będę miał czas i wystarczająco dużo chęci, żeby pomagać. Nie zastanawiam się w żadnym stopniu, czy na taką pomoc mogę liczyć. Jeśli mogę to świetnie, a jeśli nie - to będę sobie radził. Z przyjaciółmi jest według mnie dokładnie tak, jak z bliźnimi z biblijnej przypowieści. Nie zastanawiam się i nie mam się zastanawiać, kto jest moim bliźnim. Chodzi jedynie o to, czyim bliźnim ja jestem. Czy też kogo nazwę przyjacielem po to, żeby być gotowym zrobić coś (wszystko?) dla niego. To pewnie w dużym stopniu tłumaczy fakt, że mam tych przyjaciół tak mało - małe serce, mało czasu dla ludzi… To również tłumaczy ludzi, którzy przyjaciół mają wszędzie - są po prostu pełni poświęcenia. Nie sprawdzałem, ale tak by wynikało z mojej definicji. Ale to był w zasadzie tylko taki wstęp i miało być krótko, a wyszło jakoś dłużej, bo mi się ten Robert zaplątał.

Zmierzałem jednak początkowo do tego, że kiedyś miałem przyjaciółkę. Nie jest oczywiście prawdą, że nie istnieje przyjaźń między mężczyzną a kobietą. Wiem, że tak się mówi, ale to oczywiście bzdura. Tam gdzie takiej przyjaźni nie ma, to jasne, że jej nie ma (mam na myśli te sytuacje, kiedy uwikłani w jakiś flirt czy zakochanie tłumaczymy sobie, a częściej jeszcze innym, że „to tylko przyjaciółka”), ale tam gdzie jest to po prostu jest (to zresztą też nie jest tak, że miłość, także taka erotyczna, wyklucza przyjaźń - do moich nielicznych przyjaciół należy na przykład moja żona, w której jestem także zakochany, ale to na innym poziomie i jedno drugiemu nie przeszkadza. Choć wcale nie jestem taki pewien czy pomaga).
Wracam jednak do przyjaciółki, która była po prostu przyjaciółką i żadnych uwikłań tu nie było. Poznaliśmy się na studiach medycznych na pierwszym roku. Od początku było dla mnie jasne, że jest to osoba, dla której poświęcę swój czas. Freemeni na Diunie powiedzieliby - „oddam jej swoją wodę” - to dokładnie o to chodzi. Nic więcej, nic mniej. Już na pierwszym roku studiów mieliśmy pierwszy strajk studencki. Jeśli dobrze pamiętam, to inne uczelnie wtedy nie strajkowały, ale warszawska Akademia Medyczna owszem. I byliśmy z tego dumni. Chodziło bodaj o mianowanie przez ówczesne władze rektora jakiejś uczelni w Radomiu. To był zapewne jedynie pretekst, ale także symbol tego strajku. Mieliśmy 100% przekonanie o słuszności tego strajku. To znaczy i ja, i Monika - bo tak miała na imię moja przyjaciółka, na pewno byliśmy przekonani. Monika była córką jakiegoś ważnego człowieka w ówczesnej hierarchii. Wtedy uważałem to za fakt nie posiadający żadnego znaczenia. Teraz myślę inaczej, ale minęło ponad 40 lat. Człowiek się nieznacznie, ale jednak, zmienia. Drugi strajk był już na drugim roku studiów, tuż przed stanem wojennym, i wtedy już strajkowała cała Polska, a my byliśmy jeszcze bardziej przekonani i pełni jakiejś nadziei, dobrych myśli, słusznych przekonań. Żyliśmy wszyscy jak we śnie. Trudno coś więcej powiedzieć i nie wpaść w fałszywe tony. I z tego drugiego strajku Monika odeszła. To znaczy powiedziała, że rezygnuje i nie może z nami zostać. Myślę, że pewnie prosił o to jej tata, ale nie wiem tego. Taki argument nie padł. Ja w każdym razie nie pamiętam. Ja to odczułem jak amputację. Widocznie nie myślałem wówczas o tym, czyim ja jestem przyjacielem, tylko kto jest moim… Jakby mi ktoś umarł. Sytuacja była szczególna, to mnie jakoś trochę tłumaczy. A potem był stan wojenny. Jaruzelski zamknął uczelnie. Myślę, że tak jak wiele osób, zastanawiałem się, czy to w ogóle ma sens. Cała ta nasza nauka i bycie lekarzem, czy to w ogóle ma jakiś sens. Zajęliśmy się czymś. Na przykład byłem pielęgniarzem w szpitalu psychiatrycznym. Kiedyś o tym pisałem.
A potem jednak otworzyli uczelnie i wróciliśmy. Było jakieś wspólne zebranie w auli na ulicy Chałubińskiego chyba. Pamiętam, że zobaczyłem Monikę, która szła do mnie z radosnym uśmiechem. A ja? Zrobiłem nieprzyjemną minę i powiedziałem coś w rodzaju „daj spokój”. I tyle.

Rzeczy, sprawy nie umierają same. Trzeba je dobić. Ale my to robimy. Także z przyjaźnią.
Mój syn, Kostek, pisze wiersze. Wiele niezwykle pięknych i mądrych. Można przeczytać na jego stronie na Facebooku (radzę!). Wśród tych wierszy jest jeden „Dla przyjaciela”. Jeden z moich ulubionych. Najchętniej zacytowałbym cały, no ale ten felieton jest już i tak za długi, więc tylko fragment:
„Pamiętam na boisku,
choć piłka jest nie gramy,
bo tłumaczysz mi kwanty
i fizyki zasady.
I nie wiem wciąż do końca
czym jest kwantowa przestrzeń,
lecz ilekroć nie sprawdzam,
to Ty zawsze tu jesteś”.
W tym rzecz. Jesteś tu, dopóki taka jest moja decyzja, ale to można zabić i nie wiadomo, czy potem odżyje. Ja się obawiam, że chyba nie. Zresztą nie znam się. Mam mało przyjaciół. Nie licząc oczywiście pacjentów, z którymi się przyjaźnię i których jest dużo. Ale to jest inna całkiem opowieść.

Łukasz Święcicki

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!