Pokój temu domowi, czyli ksiądz po kolędzie
Słowa „Pokój temu domowi” prawdopodobnie większość z nas kojarzy z tym jednym, jedynym dniem w roku, kiedy wymawia je ksiądz przychodzący do nas po kolędzie. „I wszystkim jego mieszkańcom” brzmi odpowiedź, którą najczęściej znają tylko ministranci i trzeba przyznać, że niestety, nie zawsze pokój gości w oczekujących na kapłana sercach. Temat kolędy pozostaje ciągle tematem kontrowersyjnym i jednym z zagadnień wywołujących zawsze wielki odzew w różnych dyskusjach. Najprawdopodobniej z powodu niezrozumienia tego, z czym przychodzi kapłan.
Jeden z moich znajomych, pochodzący z katolickiej rodziny i jako dzieciak zanurzony w sakramenty i życie Kościoła, choć dzisiaj deklarujący się jako niewierzący, opowiedział mi kiedyś o swoich wspomnieniach z kolędy, czyli wizyty duszpasterskiej kapłana w jego rodzinnym mieszkaniu.
- Przychodziłem ze szkoły po południu i byłem zwyczajnie głodny, ale nie wolno było nic jeść, bo przecież cały dom był już idealnie wysprzątany, łącznie z kuchnią i nie mogło być mowy o jakichś brudnych naczyniach w zlewozmywaku. Ksiądz miał zacząć nasz blok o godzinie 16.00, ale nigdy nie było wiadomo, z której strony zacznie i o której godzinie ostatecznie dotrze do nas. Nieraz trwało to dobrych kilka godzin, a mnie skręcało z głodu i byłem na księdza po prostu wkurzony, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie sobie pójdzie i będę mógł się najeść – opowiadał kolega. Nie wiem, na ile to negatywne wspomnienie wpłynęło na jego odejście od wiary, ale na pewno odcisnęło się mocno w pamięci, skoro jeszcze jako ponad czterdziestoletni mężczyzna ciągle o tym opowiadał.
Spokojne i nerwowe oczekiwanie
Ja też pamiętam oczekiwanie na księdza w naszym rodzinnym domu, choć nie przypominam sobie takich drastycznych zakazów, co do jedzenia i ewentualnego brudzenia, ale na pewno było to wielkie wydarzenie, a oczekiwanie naznaczone było szczególnym podekscytowaniem, kilka razy nawet niepokojem, albo niemal strachem. Ten niepokój był związany z różnymi przewinieniami popełnionymi w ministranckiej służbie. Najbardziej bałem się dwa razy: po raz pierwszy, kiedy zamiast polać księdzu palce podczas tak zwanego lavabo (czyli obmycia rąk po przygotowaniu darów przed modlitwą eucharystyczną) wodą, omyłkowo użyłem wina i byłem przekonany, że to jest straszna tragedia i jeśli ten ksiądz przyjdzie do nas po kolędzie, to nie omieszka zdemaskować mnie z tego haniebnego roztargnienia przed moimi rodzicami. I choć wydarzyło się to pewnie gdzieś około września, jeszcze w styczniu podczas kolędy drżałem na klatce schodowej wyglądając, który ksiądz do nas przyjdzie. Na szczęście przyszedł inny. Drugi raz moje przewinienie było znacznie bardziej poważne. Chodziło o wspólne z kolegami lektorami wypicie w zakrystii wina, które zostało poświęcone w dzień Świętego Jana Ewangelisty 27 grudnia. Wówczas w naszej parafii to poświęcone wino było rozdzielane pośród wszystkich obecnych, nawet dzieci mogły po łyczku wypić. No i my z kolegami w zakrystii dokończyliśmy taką butelkę poświęconego wina, gwoli prawdy, było tego bardzo niewiele, ale mina księdza wikariusza, który to zobaczył, wskazywała na przewinienie tak wielkie, że natychmiast zacząłem się modlić, aby ten ksiądz nie przyszedł do mnie po kolędzie, zwłaszcza, że ta ostatnia miała miejsce zaledwie kilkanaście dni później. Moje modlitwy okazały się być wysłuchane połowicznie: co prawda przyszedł ten ksiądz, ale nic nie powiedział. Chociaż pamiętam jak dziś, jak zamierałem ze strachu, kiedy co kilkadziesiąt sekund zagajał wpatrując się we mnie: „I co to ja jeszcze miałem powiedzieć...” Ale też pamiętam doskonale, że byłem bardzo dumny z moich rodziców, bo mieliśmy swój lichtarzyk, krzyżyk i kropidło, więc to my nieraz pożyczaliśmy te paramenty innym. A poza tym byłem ministrantem i dla mnie kolęda, poza dwoma wspomnianymi przypadkami, była jak bułka z masłem, coś normalnego, dobrego i w głowie mi się nie mieściło, żeby na kolędzie nie być, choć jako ministrant „na służbie” niejednokrotnie natknąłem się na ludzi „ukrywających się” przed księdzem w innych pokojach. Jako mały ministrant, nawet bałem się takich ludzi.
Być dobrym pasterzem
Przeżywanie kolędy z drugiej strony to oczywiście zupełnie inna sprawa. Dla księdza jest to niemal miesiąc wyjęty z życiorysu, często nie ma nawet czasu i sił, aby pomodlić się Brewiarzem, ale przecież słowa Jezusa z Ewangelii Janowej „Ja jestem dobrym Pasterzem, znam owce moje, a moje mnie znają” zobowiązują i każdy z nas chce być dobrym pasterzem, choć oczywiście nie zawsze nam to wychodzi. Kolęda jest jednakże okazją dotarcia do tych owiec, które z różnych przyczyn się nie pofatygują do kościoła. I myślę, że ten element powinien być decydujący dla podjęcia tego wysiłku z radością. Jeśli ktoś się spodziewa, że poruszę teraz wątek „kopert” to muszę niestety rozczarować. Znajdziecie w internecie całą masę materiałów sprowadzających kolędę do „kopert”, gdzie na przykład można trafić na takie kwiatki, jak forum z pytaniem: „Ile dajecie księdzu na kolędę?” A pomiędzy ciekawszymi odpowiedziami „Dwa razy w pysk”. Skądinąd wiadomo, że poziom odwagi i zawartości jadu w anonimowych internetowych wypowiedziach jest daleko wyższy od rzeczywistego. Temat „kopert” zamykam krótkim, ale absolutnie prawdziwym i wyczerpującym stwierdzeniem: kto chce ten daje i daje, ile chce. Koniec.
W życiu realnym, a nie wirtualnym myślę, że parafianie bardziej narzekają na zbyt krótki czas poświęcany im przez duszpasterzy. Zwłaszcza ci, którzy autentycznie pragną spotkać się ze swoim pasterzem, a nawet nagadać mu nieco do sztambucha, bo kolęda to również sposobna, a czasami jedyna, ku temu okazja. Niestety księża często muszą się spieszyć, bo przed nimi jeszcze wiele rodzin zaplanowanych na ten sam wieczór. Nieraz jest jednak odwrotnie: to przyjmujący księdza mieszkańcy nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie ksiądz sobie pójdzie. Opowiadał mi ksiądz Jacek, jak podczas kolędy poproszony przez gospodarza, aby usiadł, siada, ale zaprasza też gospodarza, aby i on usiadł.
- Nie, nie! Tę chwilkę to ja postoję – odpowiedział gospodarz wyraźnie dając do zrozumienia, ile czasu daje kapłanowi. Takie zachowanie najczęściej spotyka się u osób, które mają nieuregulowane sprawy sakramentalne, czyli żyją bez ślubu, bądź nie ochrzcili dzieci, albo po prostu nie chodzą do kościoła. Te osoby z jednej strony może obawiają się tej wizyty, a z drugiej chcieliby usłyszeć jakieś słowo pocieszenia, czy nawet usprawiedliwienia. Ale oczekują raczej akceptacji niż porady, co dla księdza nie jest łatwą sytuacją. Tak to opisał ksiądz Bogusław: ,,To tak, jak z Mojżeszem, który przychodzi z tablicami do Narodu Wybranego i mówi: Negocjowałem z Panem Bogiem. Zostało tylko Dziesięć Przykazań. To jest ta dobra wiadomość. Zła to ta, że zostało szóste”. Najważniejsze jest chyba to, aby cokolwiek ksiądz powie danej rodzinie powiedziane zostało z miłością, aby nikt nie czuł się wykluczony. Właśnie, kolęda służy temu, aby zbierać owce rozproszone, a nie wykluczać.
Chrystus błogosławi dom
Skąd tak naprawdę wziął się zwyczaj kolędy? Do końca tego nie wiemy. W starożytnym Rzymie ludzie odwiedzali się w styczniowe kalendy (callendae – pierwsze dni każdego miesiąca), które rozpoczynały nowy rok. Samo słowo „kolęda”, dotarło do nas za pośrednictwem Czechów, którzy nas ochrzcili i oznaczało pieśń noworoczną, śpiewaną podczas wspomnianych wyżej odwiedzin. Na spotkaniach dzielono się świąteczną radością i obdarzano wzajemnie prezentami. Z czasem do wiernych przyłączyli się także duchowni, którzy również przyjmowali prezenty, ale też uświęcali spotkania modlitwą, nauką i błogosławieństwem. Przypuszczalnie Kościół zaadaptował te ludowe zwyczaje i połączył z błogosławieństwem domów na święto Trzech Króli. Ponieważ nie było możliwe odwiedzenie wszystkich w ciągu jednego dnia czas wizyty wydłużył się na cały okres poświąteczny. Wspomnijmy jeszcze tradycję znaczenia w tym dniu drzwi poświęconą kredą. Litery „K+M+B” nie oznaczają jednak, jak się uważa, imion trzech króli, lecz są skrótem od łacińskiego: Christus Mansionem Benedicat, co znaczy: „Niech Chrystus błogosławi temu domostwu”, które jest zbliżone do znaczenia, jakie nadawał literkom św. Augustyn: Christus Multorum Benefactor, czyli: „Chrystus dla wielu jest dobroczyńcą”.
Wizyta duszpasterska to również spotkanie kapłana z parafianami, które jest wypełnieniem kanonu 529., paragraf 1. Kodeksu Prawa Kanonicznego, w którym czytamy: „Proboszcz winien nawiedzać rodziny, uczestnicząc w troskach wiernych, zwłaszcza niepokojach i smutku oraz umacniając ich w Panu, jak również – jeżeli w czymś nie domagają – roztropnie ich korygując”.
Kiedy pracowałam we Włoszech ze zdumieniem odkryłem, że tam po kolędzie chodzi się w okresie... wielkanocnym i zwyczaj ten nosi nazwę „błogosławieństwa rodzin” albo „błogosławieństwa domów” i w rzeczywistości jest bardzo krótkim spotkaniem ograniczonym właśnie do modlitwy błogosławieństwa. Jak się później dowiedziałem tradycja ta narodziła się po Soborze Trydenckim (1545-1563) i miała na celu umocnienie wspólnoty między proboszczem i jego parafianami, a także chronienie tych ostatnich od wpływów heretyckich. I choć trzeba przyznać, że coraz mniej proboszczów kultywuje ten zwyczaj w Italii, to tak mi się wydaje, że może warto zastanowić się nad tymi wymiarami wizyty w domu parafian. Zanieść im błogosławieństwo i chronić przed błędami w wierze. Zwłaszcza wymiar błogosławieństwa jest szczególnie ważny. Ludzie coraz mniej zdają sobie z tego sprawę, ba! Nawet my, kapłani coraz mniej zdajemy sobie sprawę z tego, jaką moc Bóg włożył w nasze konsekrowane dłonie. Możemy błogosławić: Bóg staje się obecny w swoim błogosławieństwie przez nasze ręce i słowa.
Otwarcie się na Boże błogosławieństwo i przyjęcie kapłana jako nauczyciela wiary i tego, który pomaga ominąć mielizny i rafy herezji i laicyzmu, to dobra postawa na czas kolędy, nie tylko w Roku Wiary. Znacznie ważniejsza, niż zawartość koperty, czy zlewozmywaka.
ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!