O komisji Pegazusa, kazusie Biskupa i Marylin Monroe we... Wrocławiu!
Nie ukrywam, miałem dzisiaj wielką chrapkę, aby zająć się trochę komisją do spraw Pegazusa. No bo jak tu się nie powyzłośliwiać, kiedy usłyszałem stwierdzenie niezastąpionego pana Bodnara (gdyby ktoś nie pamiętał, to jest ten pan, który najpierw pozwolił wbrew prawu rozpędzić telewizję publiczną, a potem przyznał, że teraz są w trakcie szukania podstaw prawnych do tejże realizacji przywracania praworządności), że właściwie to nie było żadnych, uwaga, podkreślam, żadnych nielegalnych podsłuchów, bo na wszystkie, podkreślam, wszystkie (!) wydały zgodę sądy i to nie jacyś pisowscy „nielegalni” sędziowie, ale nawet taki filar walki o wolne sądy jak pan Tuleya. Co prawda tłumaczył się ten ostatni, że jeśli już wydał zgodę na Pegazusa to było to „bez świadomości” jaki system będzie stosowany... Biedny pan sędzia. Coś jak Clinton, który przyznał, że palił jointy, ale się nie zaciągał. Ale pies tam drapał te komisje. Od tej pierwszej najsławniejszej dotyczącej sprawy Rywina wiemy, że nie służą one dotarciu do prawdy, ale podgrzewaniu atmosfery, no i oczywiście wypromowaniu się polityków, którzy w komisjach zasiadają. Więc ten temat sobie podarujemy, chociaż nie mogę wam obiecać, że się powstrzymam, jeśli pan Bodnar znowu błyśnie intelektem.
O ile pan Bodnar mnie ubawił, to pewien... Biskup mnie wkurzył. Już słyszę w tym miejscu szybciej bijące serca moich kolegów po fachu, czy naprawdę chcę się przejechać po którymś z naszych hierarchów, a jeśli tak to po którym i dlaczego. Może nawet, któryś w tym momencie myśli: masz „cojones” bracie! No to muszę was bracia rozczarować. Chodzi mi tym razem o duchownego, który biskupem nie jest, ale takie nosi nazwisko. Tak, mam na myśli ojca dominikanina Macieja Biskupa. Nie mam dostępu do pełnego wystąpienia o. Biskupa, a jedynie do streszczeń na łamach prasy. I tam padają takie cytaty: „Obawiam się, że kwestia aborcji znowu zostanie wykorzystana jako paliwo do naparzanki politycznej”. I tutaj trudno się nie zgodzić, choć nie wydaje mi się, aby to Kościół tę naparzankę prowokował. Ale posłuchajmy dalej naszego dominikanina: „Osobiście, jako człowiek i chrześcijanin, jestem przeciwny aborcji, ale uważam jednocześnie, że ochrony poczętego życia nie można zredukować wyłącznie do zmiany prawa. Z pewnością kler nie powinien wymuszać zmiany prawa za pomocą narzędzi politycznych. Prawo nie może być pisane tylko dla katolików i ludzi wierzących. Prawo powinno być dobre dla każdego obywatela” - mówi ojciec Biskup. Rozumiem, że tutaj obywatelem jest ten tylko, kto ma dowód osobisty, więc nienarodzone dziecko się tutaj nie załapie... Dominikanin zwrócił jeszcze uwagę, że „wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 2020 r. był całkowicie polityczny i podporządkowany panu Kaczyńskiemu. Wydawanie takich decyzji tylko dla jednego człowieka jest czymś zupełnie amoralnym”. Hmmm. Wydaje mi się, że przez takie stwierdzenia o. Biskup pomoże w jednej tylko sprawie, a mianowicie w utwierdzeniu się przekonania, że walka o prawo do życia to jest sprawa konfesyjna, uzależniona od wiary, a właśnie taka nie jest! Jest elementarnym prawem każdej osoby ludzkiej. To nie jest kwestia wyznaniowa, jak nie wiem, noszenie burki? Szkoda, że na takim polu i na takiej terminologii (kler wymusza) o. Biskup wdaje się w dyskusję... Zwłaszcza po tym, jak w pewnym programie u pana Stanowskiego, zwolenniczki aborcji w pełni pokazały swoje oblicze, poglądy, motywacje w rozumieniu aborcji i prawa do życia (przypomnę tylko, że jedna z pań nazwał płód w łonie swej matki, każdy płód – pasożytem) jest sporym błędem takie postawienie sprawy. Zawsze bronię się rękami i nogami przed przyjmowaniem pewnych uogólnień i definiowania całych grup razem wrzuconych do worka, bo każdy człowiek jest inny, każdy ksiądz jest inny, każdy zakonnik jest inny. I jest wielu świetnych dominikanów. Może nawet o. Biskup jest świetny. Ale przy pewnym przymrużeniu oka, nie da się nie uśmiechnąć i nie przyznać, że coś jest na rzeczy, kiedy się przeczyta taką oto definicję zakonu kaznodziejów autorstwa Krzysztofa Osiejuka: „Dominikanie. Kiedyś jeden z tradycyjnych katolickich męskich zakonów, dość nawet popularny wśród pobożnej młodzieży z duchowymi ambicjami. Niestety w pewnym momencie, pewna grupa polskich dominikanów poznała słowo glamour, ktoś im powiedział, że glamour to boskość i, jak to mówi młodzież, odjechali”.
Na koniec, moi drodzy, coś zupełnie lekkiego. Nieszczególnie śledziłem kampanię wyborczą do samorządów, ale z bardzo ciekawą obietnicą pojawili się we Wrocławiu politycy Konfederacji, a konkretnie Komitet Wyborców Konfederacja PJJ Bezpartyjni do Rady Miasta Wrocławia. Otóż przypomnieli oni sprawę sprzed 20 lat, kiedy to w 2014 roku miasto Wrocław poprzez spółkę Hala Stulecia zakupiło ponad 3 tys. zdjęć pani... Marilyn Monroe za 6,5 miliona złotych. Bóg jeden wie (ale tylko dlatego, że Bóg jest wszechmogący i wszechwiedzący) po co miasto kupuje zdjęcie Marylin Monroe (nic mi nie wiadomo, żeby amerykańska aktorka kiedykolwiek była w stolicy Dolnego Śląska). „Te zdjęcia nigdy nie ujrzały światła dziennego. Nikt z wrocławian nie widział ich naraz. Cały czas są naprawiane, ponieważ przy zakupie nie sprawdzono, jakiej są jakości. Urzędnicy miejscy utrzymywali wtedy, że to świetny zakup, bo są warte 20 milionów złotych, a zatem przy inflacji dzisiaj ich wartość to 30 milionów złotych” – tłumaczył na konferencji prasowej Robert Grzechnik, kandydat Konfederacji na prezydenta Wrocławia. Ale pewnie się zastanawiacie, po co on w ogóle wyciągał tę – przyznacie – dość kuriozalną sprawę. A, bo właśnie z tymi zdjęciami, za sześć i pół bańki, których nikt nie widział, była związana obietnica wyborcza! Pan Robert Grzechnik i jego komitet obiecywali, że połowę zdjęć wyeksponują, a pozostałe sprzedadzą za 15 milionów złotych i przeznaczą pozyskane pieniądze na obiady dla specjalnych ośrodków szkolno-wychowawczych dla dzieci. Grzechnik spotkał się z dyrektorami takich ośrodków i dowiedział się, że brakuje na to pieniędzy. Kwota ze sprzedaży zdjęć Monroe wystarczyłaby na zabezpieczenie tego celu na 10 lat. Prawda, że zgrabnie to wykombinowali? Ale zdaje się, że mieszkańcy Wrocławia nie byli aż tak zainteresowani oglądaniem Marylin Monroe, żeby przekazać klucze miejskie panu Grzechnikowi. Nie wiadomo, co w tej sprawie bardziej kuriozalne: dawne zakupy spółki miejskiej, czy dzisiejsze propozycje pozyskania środków. Chociaż te ostatnie na pewno lepsze niż legendarne już: „piniędzy nie ma i nie będzie!” ■
Pleban ze wsi
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!