Niemcy zmagają się z miejskim krajobrazem a Francuzi z systemem bezpieczeństwa
No to jedziemy moi drodzy! Dzisiaj wyjątkowo zacznę do naszych zachodnich sąsiadów, bo bardzo dawno już tam nie zaglądaliśmy… To był oczywiście żart, bo do naszych sąsiadów zaglądamy często i chętnie, bo tak powinno być między sąsiadami, prawda?
A już szczególnie miło jest wtedy, kiedy się dostrzega tzw. pójście po rozum do głowy. Oczywiście krajanie Goethego nie we wszystkim taki rozsądek wykazują, ale warto dostrzec choćby i jaskółki. Pozwolę sobie najpierw na małą dygresję. Niestety nie pamiętam, kto jest autorem tych słów, być może Feliks Koneczny, ale nie dam sobie ręki uciąć, ukazujących zasadniczą różnicę między Polakiem a Niemcem: otóż Polak jest jak żywy organizm, taka pnąca się roślina, która jak napotka jakąś przeszkodę, albo gdzieś ją przytną, to się rozwija z drugiej strony, omija przeszkodę i rozwija się dalej. Natomiast Niemiec jest trochę jak maszyna: jak się tam jakiś trybik zatnie, to cała maszyna stoi, dopóki ktoś trybika nie wymieni. Nie wiem, czy tak właśnie zawsze jest, ale przyznacie, że coś jest na rzeczy, a przynajmniej było, dopóki większość Niemców miało na imię Helmut, Helga albo coś w podobie. Bo jak jest teraz to sami wiecie, coraz trudniej u naszych sąsiadów o Helmuta.
I właśnie trochę a propos jest sprawa, o której chciałem wam napisać. Bo wygląda na to, że chyba jednak Niemcy będą chcieli mieć więcej Helmutów. Ze dwa tygodnie temu pan kanclerz Friedrich Merz, wypowiadając się w Poczdamie, zapowiedział utrzymanie zaostrzonej linii migracyjnej swego gabinetu: „Nasza polityka będzie nadal ukierunkowana przede wszystkim na zwalczanie nielegalnej imigracji”. To nic nowego dzisiaj, chociaż kto nie pamięta tych słynnych Herzlich Willkommen pani Angeli Merkel. Cóż, to se ne vrati! A tymczasem obecna ekipa rządząca zmniejszyła liczbę nielegalnych imigrantów o połowę. Z tym się trochę już wszyscy w Niemczech oswoili, ale pan Merz dodał jeszcze, że nadal mają ten problem „w krajobrazie miejskim i dlatego minister spraw wewnętrznych pracuje obecnie nad umożliwieniem i przeprowadzeniem deportacji na bardzo dużą skalę”. Nie wiem jak wam, ale mnie myśl, że Niemcy robią deportację na duża skalę wywołuje ciarki na plecach i historyczne reminescensje, ale w pełni rozumiem, że dzisiaj sytuację trzeba mieć pod kontrolą. Ale ja to jestem ja, a niemieckie środowiska liberalno - lewicowe to zupełnie inna para kaloszy i oczywiście aż zakipiało tam z oburzenia! A co on ma na myśli, kiedy mówi „problem w krajobrazie miejskim”???
W związku z tym tydzień później na kolejnej konferencji prasowej, tym razem w Berlinie, pana Merza wezwano do wytłumaczenia się z tej skandalicznej wypowiedzi i odwołania obraźliwych słów. Ten jednak, zamiast się ukorzyć i przeprosić wszystkich, którzy poczuli się dotknięci uznaniem za „krajobrazowy problem”, wypalił co następuje: „Nie wiem czy ma pan dzieci. A jeśli wśród nich są córki, to proszę zapytać córki, co mogłem przez to powiedzieć. Podejrzewam, że otrzyma pan dość jasną i jednoznaczną odpowiedź. Nie mam nic do odwołania. Wręcz przeciwnie i to podkreślam: musimy tu coś zmienić. Nad tym pracuje minister spraw wewnętrznych i będziemy to wdrażać”. Innymi słowy pan kanclerz otwartym tekstem przyznał, że w dużych niemieckich miastach młode dziewczyny obawiają się wychodzić po zmroku ze względu na coraz większy procent różnych przestępstw popełnianych przez „osoby z profilem migracyjnym”, tak się to tutaj określa, co jeszcze kilka miesięcy temu było nie do pomyślenia. Sami widzicie, że to jest całkiem niezła jaskółka odnośnie sięgania do zdrowego rozsądku. Może te maszyny powoli jednak nabierają cech organizmu?
Chciałem się teraz przenieść do Polski, ale akurat wszystkie smaczki, które można by trochę obśmiać dotyczą polityki i to na stopniu rządzącym, a nie opozycyjnym, a ja sobie nałożyłem na ten odcinek embargo, więc Polskę musimy z żalem opuścić. Chociaż może jedno wspomnienie, niepolityczne z naszego podwórka.
Kilkanaście lat temu pośród duchowieństwa naszej diecezji krążyła historyjka pewnego zacnego księdza proboszcza, na którego plebanii zostały zainstalowane nowiutkie rynny. Ponieważ w owej parafii roboty remontowe nie były wówczas jakimś szczególnym priorytetem, więc wszyscy się cieszyli, że coś zaczęło się dziać. Ale dosłownie kilka dni później pojawili się jacyś panowie w roboczych kombinezonach, ustawili drabiny i zaczęli owe nowe rynny… zdejmować. Pojawił się i sam szacowny proboszcz, aby zapytać co się dzieje. I wówczas usłyszał, że szef wściekły, bo niestety założono wadliwe rynny, no i teraz oni muszą to naprawiać po tych „paprokach”, co wcześniej je zakładali. No i w ogóle dzięki Bogu, że się zorientowali, bo przy pierwszym deszczu byłaby wielka afera. Dobrotliwy proboszcz powiedział robotnikom, żeby się nie martwili, bo parę dni zwłoki nie robi różnicy, a najważniejsze jest to, żeby ostateczny efekt był optymalny. A że dzień był chłodny to przysłał jeszcze siostrzyczkę zakonną z ciepłą herbatą dla panów robotników. Panowie herbatkę wypili, rynny zdemontowali i nikt ich więcej nie widział. Rynien (ani „wadliwych” ani tych właściwych) też nie. Tę historię po dziś dzień się powtarza, chociaż rzeczony proboszcz już dawno na łonie Abrahama. Co ciekawe, każdy kto go znał, śmiało mógłby powiedzieć, że ta historia nawet gdyby była zmyślona, to i tak by do niego pasowała. No, ale nie była zmyślona.
Przypomniałem sobie historię tego dobrodusznego i łatwowiernego kapłana w tych dniach, czytając o zuchwałej kradzieży w paryskim Luwrze. W przeciwieństwie do nas, którzy bez problemu uznaliśmy za łatwą do uwierzenia wpadkę proboszcza sprzed lat, Francuzi podobno wciąż nie mogą uwierzyć, że w tak banalny sposób okradziono uch super strzeżone muzeum. Pod budynek podjechał sobie spokojnie pojazd z wysuwaną elektrycznie długą drabiną, dwóch gentlemanów (specjalnie używam tego angielskiego słowa, żeby trochę się ponabijać z nieznoszących tego języka Francuzów) w roboczych strojach weszło na balkon i przez nikogo nie niepokojeni (nie było żadnego proboszcza pod ręką?) przecięli podobno wzmacniane szyby i dostali się do wewnątrz. Bez najmniejszych problemów sterroryzowali ochroniarzy i gabloty z klejnotami stały przed nimi otworem. Chłopaki „dźwignęli” różne cenne fanty wartości 88 milionów euro (po drodze zgubili koronę cesarzowej Eugenii, żony Napoleona II z bagatela 2,4 tysiącami diamentów i 56 szmaragdami) i po 7 minutach byli już ponownie na ulicy, gdzie koledzy na skuterach przejęli ich razem z łupem i zniknęli w gmatwaninie paryskich uliczek. Z prędkości akcji wnioskuję, że raczej herbatki nikt im nie zaproponował, a już na pewno nie mieli czasu żeby ją wypić. Nie ma co ukrywać, że francuska duma została wystawiona na niesłychaną próbę, nawet jeśli pojawiły się doniesienia, że sprawców już zatrzymano. Bardzo możliwe, ale pewnie cenne klejnoty i insygnia władzy zostały już zniszczone w celu upłynnienia ich na części. Teraz możemy oczekiwać kolejnego sequela filmu „Noc w muzeum”, tylko że akcja nie będzie się działa w Nowym Jorku, czy Londynie, ale właśnie w paryskim Luwrze. No i trzeba by zmienić tytuł: „Dzień w muzeum”.
Pleban ze wsi
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!