TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 19 Kwietnia 2024, 19:19
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Niedoszły jezuita

Niedoszły jezuita

Czasami trzeba wielu lat, aby człowiek dojrzał do planów Bożych. Ale zdarza się i tak, że jedna rozmowa może zmienić życie, podobnie jak na zwykłym niedopałku można się potknąć i otrzeć o śmierć.

Wstąpienie Adama Chmielowskiego do Towarzystwa Jezusowego zostało zapisane pod datą 24 września 1880 roku. Kilka dni później on sam osobiście dokonał zapisu swojej „wyprawki”, z którą przybył do zakonu i wygląda na to, że nie zdołał nagromadzić szczególnie wielu dóbr materialnych, gdyż wymienił zaledwie kilka rzeczy osobistych.

Ucieczka od świata
Jak pamiętamy, Adam pisał dużo listów, a więc już kilka dni po wstąpieniu do zakonu, zaczął pisać do swoich przyjaciół, m.in. do Józefa Chełmońskiego i do Heleny Modrzejewskiej. To właśnie wtedy na samym początku swojej drogi zakonnej wysłał swoim przyjaciołom książeczkę „Rozważ to dobrze. Myśli zbawienne dla dobrych i złych”, wydaną w tym samym roku w Krakowie. W liście do aktorki Heleny Modrzejewskiej pisze Adam tak: „Droga Pani Heleno. Posyłam Pani tę mądrą książeczkę na pamiątkę. Wesołą nowinę też posyłam - wesoła dla mnie i szczęśliwa nad wyraz wszelki: wstąpiłem do zakonu, za kilka dni dostanę suknię jezuicką, tę sławną czarną sukienkę, pod którą tylu Świętych zwyciężało świat i siebie, a tylu bohaterów krwią się oblało za Boga i za wiarę. Znam dużo myśli Pani, znam jej dobre serce dla mnie i szczerą przyjaźń, wiem także, że dusza Pani jest jak harfa o złotych strunach, której żadna wzniosła melodia nie jest obca - wiem dobrze to wszystko i dlatego sądzę, że Pani ucieszy się moją teraźniejszą radością (…) Już nie mogłem dłużej znosić tego złego życia, którym nas świat karmi, nie chciałem już dłużej tego ciężkiego łańcucha nosić. Świat, jak złodziej, wydziera co dzień i w każdej godzinie wszystko dobre z serca, wykrada spokój i szczęście, kradnie nam Boga i niebo. Dla tego wszystkiego wstępuję do zakonu; jeżeli duszę bym utracił, cóż by mi zostało? Słowacki, którego Pani tak bardzo lubi, mówi, że ‚talenta są to w ręku szalonych latarnie; ze światłem idą topić się do rzeki’. Jakież to okropne, a jakże często prawdziwe. Choć nie wiem, czy talent mam, czy tylko talencik, to wiem jednak z pewnością, że jestem w drodze do powrotu znad samego brzegu tej smutnej rzeki, a wieluż ich pochłonęła, tych nieszczęśliwych topielców, i wielu wciąż pochłania! Sztuka i tylko sztuka, byle jej uśmiech albo cień uśmiechu, byle jedna róża z wianka bogini, bo z nią sława i dostatek, i osobiste zadowolenie - mniejsza o resztę; gubi się w szalonej gonitwie rodzinę, moralność, ojczyznę, związek a Bogiem, wszystko co dodatnie i święte - lata uciekają, organizacja fizyczna niszczeje a nią i talent tak zwany. Wiele myślałem w życiu, kto jest ta królowa - sztuka, i przyszedłem do przekonania, że jest to wymysł ludzkiej wyobraźni, a raczej straszne widmo, które nam rzeczywistego Boga zasłania. Sztuka, to tylko wyraz i nic innego, dzieła tak zwanej sztuki to zupełnie przyrodzone objawy naszej duszy, są to nasze własne dzieła i mówiąc po prostu, dobra jest rzecz, że je robimy, bo to naturalny sposób komunikacji i porozumienia się między nami. Ale jeżeli w tych dziełach kłaniamy się sobie, a oddajemy wszystko na ofiarę, to choć to się nazywa zwykle kultem dla sztuki, w istocie jest tylko egoizmem zamaskowanym; ubóstwiać siebie samego - to przecież najgłupszy i najpodlejszy gatunek bałwochwalstwa”.
Powyższe słowa rzucają światło na decyzję Adama o wstąpieniu do zakonu jezuitów. On się boi świata, który okrada i zabiera wszelkie ideały, a sztuka prowadzić może do najgorszego bałwochwalstwa, czyli ubóstwiania samego siebie. I Adam ucieka od tego wszystkiego, ratuje siebie wstępując do zakonu. Teraz będzie już lepiej, jest o tym przekonany. Do Chełmońskiego pisze wówczas: „Zacząłem nowicjat, czuję się bardzo szczęśliwy. Maluję i zapewne będę malował dużo i lepiej, aniżeli dotąd. Zdrowszy jestem”. W tym samym liście zachęca też przyjaciela, aby ten poszedł do spowiedzi i nie ryzykował swojego wiecznego zbawienia. Co było dalej? Wszystko się posypało przez znaleziony w ogrodzie niedopałek papierosa, przez najzwyklejszego peta.

Niedopałkiem w skrupuły
19 listopada zaczęły się u jezuitów w Starej Wsi Wielkie rekolekcje, które normalnie trwają cały miesiąc, jednak Adam załamał się psychicznie już na samym początku. Podczas pierwszego tygodnia rekolekcji ignacjańskich rozważa się śmierć, a to przecież przed nią w pewnym sensie uciekł Adam do zakonu. A do tego epizod z niedopałkiem. Oczywiście wstępując do zakonu Adam postanowił, a właściwie przyrzekł Bogu, że bezwzględnie wyrzeknie się palenia tytoniu. To stanowiło część jego „oczyszczenia się” w zakonie, żeby być lepszym od tego złego i podstępnego świata. Palenie było jego problemem, ale przecież on sobie z nim poradzi. Jak opisuje biskup Grzegorz Ryś: „Złożył ślub. A jednak kiedyś go skusiło. Zobaczywszy niespodzianie niedopałek podniósł go gorączkowo i niemal w jednej chwili w siebie wchłonął. A wtenczas odezwał się silny wyrzut - coś ty zrobił? To tak dotrzymujesz obietnicy Panu Bogu?” I wraz z tematyką rekolekcji przyszło totalne załamanie: zawiódł. Miał odejść od świata, miał być lepszy, czysty, wolny od kajdanów i... wysypał się na tym niedopałku papierosa. Zaczął się dla Adama bardzo ciężki okres. Jezuici przez pięć miesięcy znosili u siebie niewygodnego nowicjusza, który popadł w ciężką duchową depresję, aż w końcu wydalili go 5 kwietnia 1881 roku. Lekarz, do którego jezuici zawieźli Adama, zalecił modną wówczas „kurację wodną”, ale Adam nie zgodził się na leczenie i chciał udać się do swego brata Stanisława. Niespodziewanie zniknął na kilka dni, zaszył się w hotelu, by później ostatecznie posłuchać rady i udać się na leczenie. 16 kwietnia został przyjęty do Państwowego Zakładu dla umysłowo chorych w Kulparkowie. W historii jego choroby znalazła się taka opinia jezuitów o byłym nowicjuszu: „Zauważono łagodny i dobrze wykształcony charakter, na ogół rozwinięty, bogaty, pewną ekscentryczność afektów i fantazji tak w pojęciach, jak w ascezie religijnej. Choroba wystąpiła zrazu z licznymi wyrzutami sumienia, potępianiem się, własną trwogą przed niechybną śmiercią, wiecznym potępieniem, niegodnością należenia do jezuitów”. Nie jest łatwo wniknąć w duszę Adama i naturę jego choroby, melancholii, jak ją nazywano z zewnątrz, ale wyraźne jest jego skrupulanctwo. Zresztą, sam to później przyzna: „Byłem przytomny, nie postradałem zmysłów, ale przechodziłem okropne męki i skrupuły i katusze najstraszniejsze”. Leczenie nie dawało żadnych skutków, co wyraźnie wskazuje, że problemy niedoszłego jezuity nie były chorobą psychiczną, ale jakimś duchowym doświadczeniem, które można porównać do nocy ciemnej u innych mistyków. W drugim miesiącu zostaje wypisany ze szpitala z adnotacją, że „nie kwalifikuje się do dalszego leczenia i winien być z zakładu jak najrychlej odebrany”. Niestety trwał dodatkowych kilka tygodni, aby jego brat Stanisław odebrał go ze szpitala. Jego stan musiał być coraz gorszy, skoro Chełmoński napisał w liście do żony: „We Lwowie widziałem Adama Chmielowskiego, który jest u obłąkanych. Okropnie wymizerniał, pewno nie przeżyje”.
A jednak przeżył. I to jak przeżył! 22 stycznia 1882 roku brat Stanisław odbiera go w końcu i zabiera do swego majątku w Kudryńcach, gdzie Adam trzyma się na uboczu i jego depresja wydaje się nie mieć końca. Aż do pewnej rozmowy, w której Adam nie bierze udziału, ale się jej przysłuchuje. To niesamowite, jak ten fakt pokazuje, że nasze rozmowy są ważne. Że warto rozmawiać o rzeczach ważnych, że można komuś uratować życie. Albo uratować dla świata kogoś takiego, jak przyszły św. Brat Albert Chmielowski.

Rozmawiać o miłosierdziu
O jaką rozmowę chodzi? Wydaje się, że celowo jego brat Stanisław rozmawiał z księdzem  mieszkającym w sąsiedztwie, na temat Bożego Miłosierdzia. Tak głośno, aby mieć pewność, że Adam usłyszy. I usłyszał, a usłyszane argumenty wstrząsnęły nim do tego stopnia, że w nocy kazał osiodłać konia i mimo zapadającej nocy popędził na probostwo. Po kilku godzinach wrócił będąc kompletnie innym człowiekiem, rozpromieniony i szczęśliwy. Owym księdzem, którym się Bóg posłużył dla uwolnienia Adama z gniotącego go ciężaru, był najprawdopodobniej ks. Leopold Pogorzelski, proboszcz w Szarogrodzie. Będzie go bardzo dobrze wspominał i później, już jako brat Albert, w liście do swojej bratowej napisze: „Ten święty prałat był tak dobry i łaskawy dla mnie, jak nikt więcej być nie może”. Tak moment uzdrowienia i nawrócenia opisuje ks. bp Grzegorz Ryś: „Tej jednej nocy odkrył, co to znaczy miłosierdzie Boga. Gdyby tego nie przeszedł, to kiedy by się wyzbył tych osądów wobec świata? Taki człowiek, który nie mógł ścierpieć Matejki i Kraszewskiego, ludzi wielkiego ducha (podejrzewał ich o wszystko) miałby później służyć pijakom, bezdomnym...? Bez osądu, bez potępiania? Bez podejrzliwości? Taki moralizator - że ci wszyscy to są chciwcy i łasi na sławę? Taki krytykant? Jak on w ogóle miałby wejść w charyzmat „albertyński”, gdyby nie odkrył czym jest łaska? Łaska to jest coś, co przychodzi darmowo i przychodzi od razu. Bez żadnej zasługi”.
Adam Chmielowski odkrywa więc miłosierdzie Boże i to jest wyjście z jego wewnętrznego więzienia skrupulanctwa, w którym spędził półtora roku. Aż przyszedł Jezus i go wyzwolił. To jest chyba najważniejszy moment w życiu Adama, choć upłynie jeszcze pięć lat, zanim założy habit. To będzie jego czas przygotowania, ale o tym za dwa tygodnie.

Tekst ks. Andrzej Antoni Klimek

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!