Niebieski happy end

Już we wrześniu trafi do polskich kin film „Triumf serca” w reżyserii Anthony’ego D’Ambrosio. Opowie o ostatnich 14 dniach życia św. ojca Maksymiliana Kolbe. Historię, która choć wydaje się oczywista kryje w sobie prawdę o świętym, która dotąd nie wybrzmiała jak należy.
Film, choć amerykański, zrealizowany został w Polsce przy udziale polskich aktorów. W rolę tytułową wcielił się Marcin Kwaśny. Reżyser Anthony D’Ambrosio lubi mawiać, że ojciec Kolbe tak troskliwie i często pomagał całej ekipie filmowej w pracy, że można go uznać za jego współtwórcę. Takiego filmu o polskim męczenniku z pewnością dotąd nie było i naprawdę warto go obejrzeć, ale historia powstania „Triumfu serca” i jego realizacji to kolejna nadzwyczajna opowieść. Zasługująca przynajmniej na mały film dokumentalny.
Surowy Polak
Anthony D’Ambrosio od dzieciństwa wiedział, kim jest św. Maksymilian Kolbe. Wyrastał w bardzo katolickim domu, jego ojciec jest znanym teologiem w Stanach Zjednoczonych, więc o takim świętym jak twórca Niepokalanowa, nie mógł nie usłyszeć. - Wiedziałem jednak o św. Maksymilianie tylko to, co najważniejsze. Czyli, że dobrowolnie oddał życie za skazanego na śmierć człowieka w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Jego postać zapisała się w mojej pamięci, budziła mój podziw i szacunek, ale nie zdołałem polubić ojca Kolbe. Była to chyba trochę wina obrazka, który go przedstawiał. Poważny, chłodny, w okularach i w obozowym pasiaku. Ja, artysta, wrażliwiec... By kogoś polubić potrzebuję dostrzec w nim choć trochę ciepła, przyjaznego gestu. A na obrazku, który miałem widziałem po prostu surowego Polaka – wspomina po latach.
Mijały lata. Anthony dorósł, zaczął pisać książki i scenariusze filmowe. – W międzyczasie straciłem wiarę, określałem się jako ateista – wyznał. – Kiedy miałem 26 lat zapadłem na chorobę, której długo nie można było zdiagnozować. To był w ogóle bardzo trudny dla mnie czas. Straciłem wówczas osobę, z którą planowałem ślub, moją karierę, a ostatecznie także wszelką nadzieję w życiu i wiarę. Moja choroba objawiała się przez bezsenność. Nie mogłem zmrużyć oka tygodniami. Byłem więc bardzo wyczerpany i niezdolny do jakiegokolwiek funkcjonowania, pisania, życia. Spędzałem dnie i noce w tym samym pomieszczeniu. Nie wiedziałem co robić, nie wiedziałem dokąd zmierza to wszystko. I wtedy zainterweniował św. Maksymilian. Po raz kolejny zgłosił się na ochotnika, by uratować komuś życie. Tym kimś, byłem oczywiście ja.
Nocne rozmowy
Jak to wyglądało konkretnie? Do wyczerpanego brakiem snu D’Ambrosio zatelefonował znajomy z kręgów katolickich i zapytał, czy Anthony nie zechciałby napisać dla niego krótkiego opracowania biograficznego ojca Kolbe. Znajomy potrzebował go do jakiegoś projektu. D’Ambrosio się zgodził. Rozpoczął pracę od lektury wikipedii streszczającej życie świętego. Nieoczekiwanie odkrył, że Maksymilian nie został rozstrzelany ani posłany do komory gazowej, czyli, że nie zginął stosunkowo szybko, ale, że z innymi skazanymi osadzono go w tzw. celi śmierci, gdzie miał umierać z głodu. - Nie przez chwilę czy kilka godzin. To miało trwać 14 dni. Przez dwa tygodnie św. Maksymilian miał konać w fizycznym cierpieniu, zamknięty w brudnej, zimnej celi – D’Ambrosio wspomina swoje zaskoczenie. – Nie miałem o tym pojęcia. Chwilę potem pomyślałem, że mamy coś wspólnego. Oczywiście, nie da się porównać mojego czekania na diagnozę i cierpień spowodowanych bezsennością do jego sytuacji w Auschwitz, ale ja ze swoim bólem też byłem zamknięty w jednym pomieszczeniu. Też doświadczałem w jakiś sposób śmierci. W czasie moich bezsennych nocy, czekając na diagnozę, toczyłem wewnętrzny dialog z ojcem Maksymilianem. Stał się dla mnie towarzyszem w moim cierpieniu. Jego historia pomogła mi wrócić do życia. A finał był taki, że po latach wróciłem do Boga, do Kościoła i zdecydowałem, że nakręcę film o tych 14 dniach w celi śmierci. Chciałem by wybrzmiała w nim ta nieopowiedziana, a równie wielka historia. Jaka? Taka, że ojciec Kolbe nie tylko oddał życie za drugiego, ale także towarzyszył swoim współosadzonym w całej tej podróży na drugą stronę. Był z nimi jak anioł stróż. Sprawił, że w tej kompletnie beznadziejnej po ludzku sytuacji, w tym bezprecedensowym piekle historii, umierali modląc się i resztkami sił śpiewając Bogu – podkreśla reżyser.
W tym miejscu aż chce się dodać, że w aktach męczenników z pierwszych wieków Kościoła nie raz zapisano, iż stojący na arenach rzymskich chrześcijanie, w czasie gdy wypuszczano na nich wygłodniałe lwy śpiewali np. kantyk trzech młodzieńców w piecu ognistym z biblijnej Księgi Daniela.
Budżet od darczyńców
Nie można przemilczeć faktu, iż film powstał dzięki wsparciu darczyńców. (Podobnie jaki kilka lat temu bardzo kaliski „Opiekun”!) Jak udało się przekonać ludzi w Stanach Zjednoczonych do zainwestowania w projekt o wydarzeniach sprzed lat, z drugiego końca świata? W dodatku o zdecydowanym charakterze chrześcijańskim?
– Nie przedstawialiśmy tego projektu studiom filmowym jako filmu religijnego – wyjaśnił reżyser. - Zresztą, nie ma w Hollywood przestrzeni dla tego typu projektów. Nakręciliśmy krótkometrażowy film, napisaliśmy scenariusz do wersji pełnometrażowej i po prostu pokazaliśmy go zwykłym ludziom. Określiliśmy to jako misję ratowania kultury, która zboczyła z właściwej drogi – dodał.
Warto zwrócić uwagę, że „Triumf serca” wbrew pozorom, kończy się happy endem. Tyle tylko, że to jest happy end niebieski, czyli taki, który bije na głowę wszystkie hollywoodzkie razem wzięte. Anthony D’Ambrosio podkreśla zresztą, że jego film jest wołaniem do świata, że nie ma takiego mroku, którego Bóg nie zdołałby rozświetlić.
Aleksandra Polewska – Wianecka
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!