TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Lipca 2025, 23:05
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Nasza Zosia

Nasza Zosia

zosia

Anna Gregori, wraz ze swoim mężem Stefano, postanowili urodzić dziecko, u którego zostały
stwierdzone wady wykluczające jego przeżycie. Zosia, którą w świetle polskiego prawa można było zabić przed urodzeniem, przeżyła dwie godziny. Jak przeżyli to jej rodzice?

Pani Anno, zacznijmy od początku, kiedy wszystko było zgodnie z oczekiwaniami. Chcieliście mieć kolejne dziecko, okazuje się, że jest pani w stanie błogosławionym, co dzieje się dalej?
Anna Gregori: Zgłosiłam się do lekarza na kontrolę zleconą przez ZUS i lekarz powiedział, że jest coś nie w porządku z główką dziecka. On już wtedy trafnie zdiagnozował, że dziecko jest bezczaszkowcem, ale dość szybko się z tego wycofał, ponieważ nie było to jego zadaniem. On miał jedynie stwierdzić, czy zwolnienie z pracy było słuszne, czy nie. Rozpłakałam się, ale ten lekarz doradził mi również wizytę u innego lekarza, który mógłby mnie skierować do szpitala na badania, aby tam konkretnie stwierdzić, co dolega dziecku. Jeszcze tego samego dnia byłam u innego ginekologa, który wypisał mi skierowanie. Następnego dnia, już w szpitalu, po półtoragodzinnym oczekiwaniu, przyszedł lekarz i zapytał mnie, w którym jestem tygodniu ciąży. Na moją odpowiedź, że w dwunastym, stwierdził, że oni takich badań nie przeprowadzają, ponieważ ciąża jest zbyt wczesna. Później koleżanka pomogła mi w umówieniu wizyty już na następny dzień u renomowanej lekarki ginekolog w Poznaniu. Pani ginekolog zdiagnozowała u dziecka wodogłowie. Pytałam, czy dziecko ma czaszkę, na co pani odpowiedziała, że to ciężko stwierdzić. I ja dopiero teraz, już po wszystkim, wyobrażam sobie, że to dzieciątko miało zaledwie kilka centymetrów i rozumiem, że nie mogła tego ocenić. Skłaniała się ku wersji, że raczej nie ma czaszki. I, niestety, nakłaniała mnie do usunięcia ciąży.

Zasugerowała usunięcie ciąży?
Nie, to nie była sugestia. To było trwające dziesięć minut wałkowanie, że mam sobie wybić z głowy pomysły o kontynuacji ciąży, mam się tym nie zajmować...

Renomowana pani ginekolog, polecona przez przyjaciół...
Tak! Pani, która uratowała na przykład ciążę mojej koleżanki. Więc też moja koleżanka była zdziwiona zachowaniem lekarki... Byłam tam sama i wracając do Wrocławia przez całą drogę płakałam i dzwoniłam do różnych przyjaciół. Od tego czasu zaczęłam szukać jakiegoś wsparcia. Dzięki pomocy znajomych dowiedziałam się wiele o dzieciach z wodogłowiem, o szansach na ich przeżycie. Dowiedziałam się wówczas, że jeśli dziecko nie ma nawet zawiązków czaszki, to niestety nie da się nic zrobić. Takie dziecko najprawdopodobniej umrze albo w łonie matki, albo tuż po urodzeniu.

Proszę mi wybaczyć, rozumiem, że to są dwie różne sprawy: wodogłowie i brak czaszki, tak?
Tak i w przypadku wodogłowia, jeżeli jest czaszka, to dzisiaj są już możliwe operacje w okresie prenatalnym. Natomiast bez zawiązków czaszki wodogłowie to bardzo poważna wada i często kończy się śmiercią. Nie mieliśmy wówczas wielkiej wiedzy na ten temat, ale wiedziałam, że ma wielkie znaczenie to, czy są zawiązki czaszki, czy nie. Wtedy zgłosiliśmy się do hospicjum perinatalnego. Na początku miałam tylko kontakt do Warszawy, ale później okazało się, że jest taka placówka również we Wrocławiu i dalej byliśmy prowadzeni przez hospicjum. Miałam bardzo miłą rozmowę z panią genetyk, hospicjum wskazało mi szpital, z którym miało umowę i dalej prowadziła mnie położna z tego szpitala. Bardzo kochana osoba.

Wtedy pani już wiedziała, że dziecko umrze?
Pani genetyk dała mi wiele wskazówek, jak zachować się przy porodzie, jakich czynności nie podejmować, na przykład tak zwanej uporczywej terapii, jeśli dziecko ma i tak umrzeć. Ale po ostateczną diagnozę skierowała mnie do swojego kolegi ginekologa genetyka z Łodzi i on po przeprowadzeniu badań USG rozpoznał ostatecznie wadę i postawił diagnozę. To było w szesnastym tygodniu ciąży. I od wtedy mam to na piśmie. To było wstrząsające, ponieważ pan doktor był małomówny, potwierdził jedynie, że nie ma czaszki i wręczył mi kartkę, na której było napisane, że dziecko jest bezmózgowe i bezczaszkowe i według polskiego prawa mogę tę ciążę usunąć. Byłam zdziwiona, że takie sformułowanie w ogóle się pojawiło w tym dokumencie, ale przypuszczam, że tak po prostu musiał napisać. Wracałam do domu wiedząc, że muszę się przygotować, ponieważ dzieciątko nie przeżyje.

Zastanawiam się, kiedy zdecydowała pani, że urodzi to dziecko bez względu na wszystko, nawet wiedząc, że na 100% nie przeżyje. Czy jest to związane z przekonaniem, które miała pani w sobie od zawsze, że każde życie ludzkie powinno być chronione od samego poczęcia? Że aborcja jest zabiciem własnego dziecka?
Tak. Zawsze miałam takie przekonanie, że życie jest darem Bożym, że człowiek staje się człowiekiem na samym początku tego procesu, czyli w momencie zapłodnienia. Nie wiem, czy tu chodzi o moją wyobraźnię, czy o tak rozwiniętą świadomość, ale nigdy by mi nie przyszło do głowy, aby zabić dziecko, które się we mnie poczęło. Mam już dwoje dzieci i aborcja jest dla mnie absolutnie nie do pomyślenia. Ja wiem, że inni ludzie uważają, że jest taki okres w rozwoju, że to jeszcze nie jest człowiek, nazywają go płodem, czy zarodkiem i w ten sposób to sobie tłumaczą. Dla mnie życie ludzkie, człowiek, zaczyna się w momencie poczęcia.

Więc wie już pani, że to dziecko nie przeżyje, że umrze w pani łonie albo szybko po porodzie. Co pani czuje?
Przede wszystkim modlę się o różne rzeczy. Takiej ciąży się nie podtrzymuje i mój strach był taki, że dziecko urodzi mi się w domu. Moje dzieci rodziły się bardzo szybko, Agatkę urodziłam w karetce pod domem. Więc modliłam się o to, abym wiedziała, kiedy przyjdzie ten moment, żebym zdążyła do szpitala. Niczym innym się nie martwiłam, bo wiedziałam, że ja to dziecko będę kochać bez względu na wszystko i spędzę z nim tyle czasu, ile będzie mi dane. Oczywiście modliłam się, żeby Zosia urodziła się żywa.

A nie modliła się pani, żeby jednak okazało się, że lekarze się pomylili? Nie byłby to pierwszy przypadek... Nie miała pani nadziei, że jednak urodzi się zdrowa, albo da się ją wyleczyć?
Nie. Nie miałam takiej nadziei, ja to przyjęłam, że jest taka wada i że dziecko musi umrzeć. Dzieci z taką wadą mogą przeżyć kilka godzin, albo nawet kilka dni, ja modliłam się żeby w ogóle żyła, chociaż krótko. Nasza Zosia żyła dwie godziny po porodzie, więc nasze prośby zostały wysłuchane.

Zdążyła pani dojechać do szpitala?
Obudziłam się w nocy, nic mi nie dolegało, ale nie spałam dwie godziny i wiedziałam, że to jest dokładnie ten moment, miałam tę świadomość, o którą się modliłam. Zdążyliśmy z mężem dojechać do szpitala, a lekarze zdążyli nawet położyć mnie w sali porodowej. Mąż towarzyszył mi przy porodzie, była położna z hospicjum, która ochrzciła Zosię.

Imię było wybrane wcześniej?
Tak, nasz syn Tomek wybrał to imię, kiedy graliśmy w piłkę, zanim jeszcze wiedzieliśmy, że dziecko jest chore, a ponieważ my jesteśmy głęboko przekonani, że dzieci mają lepszy kontakt z niebem, więc go posłuchaliśmy.

Jak wyglądały te dwie godziny z Zosią?
Zosia była malutka, ważyła zaledwie 700 gramów, co było dla mnie dużym szokiem, ale wada była na tyle istotna, że zahamowała rozwój dziecka. Agatka, która urodziła się w 32. tygodniu, a więc zaledwie trzy tygodnie później ważyła 2 kilogramy, czyli prawie trzy razy tyle. A wracając do Zosi, bardzo się nią cieszyliśmy, przytulaliśmy, cały czas była w czyichś rękach, albo moich, albo męża, albo mojego brata, który również zdążył dojechać. Po stwierdzeniu zgonu, kiedy serduszko przestało bić, Zosia pozostała jeszcze z nami, nie zabrano jej, dano nam jeszcze dwie godziny, a de facto zabrano ją po trzech. Jeszcze moi rodzice, którzy jechali z daleka, zdążyli ją zobaczyć.

Przepraszam, może to moje pytanie jest bez sensu, ale zastanawiam się, co pani czuła trzymając w ramionach swoje dziecko, wiedząc, że za chwilę umrze?
Że je mocno kocham...

Widać było u Zosi jakieś oznaki cierpienia?
Nie, takie dzieciątko nie ma siły ani się ruszać, ani płakać. Dla nas ona się uśmiechała. Na zdjęciach widać różne mimiki twarzy... Uważam, że nie mamy dostępu do wszystkiego. Nasz umysł jest uwięziony tutaj, w tym świecie, czasie i przestrzeni, nie sięgamy zbyt daleko. Nie wiemy, czy dziecko myśli, czuje... Ja uważam, że Zosia czuła i wiedziała, że jest kochana.

Pani Aniu, żałuję, że Czytelnicy nie mogą zobaczyć pani podczas tej rozmowy, bo zobaczyliby osobę pełną pokoju, w której nie ma rozpaczy, czy pretensji. Rozumiem, że na dziś nie ma w pani pretensji do Boga, że Zosia umarła, ale wdzięczność, że On dał to, o co prosiliście?
Tak. Podczas pogrzebu poprosiliśmy księdza, aby była odprawiona Msza Święta dziękczynna, bo uważaliśmy, że trzeba podziękować za te dwie godziny i za tę naukę... Bałam się tego, że jak Zosia umrze, będę miała poczucie pustki, że będzie mi czegoś brakować, ale ponieważ mieliśmy ten czas z Zosią i każdy mógł jej powiedzieć to, co czuł, takiej pustki nie ma. Ksiądz podczas Mszy powiedział, że mamy Świętą w niebie i ja w to wierzę. Ktoś tam na nas już czeka i to jest dla mnie większą motywacją, że ja muszę zrobić wszystko, żeby się tam do nieba dostać, do Zosi, która na nas czeka.
Warto przypomnieć raz jeszcze, że gdyby każda kobieta w ciąży miała obok siebie kochającego ją i odpowiedzialnego mężczyznę mielibyśmy znacznie mniej dramatów związanych z aborcją. Jak pan, jako ojciec i mąż przeżywał te chwile wspólnie z żoną?
Stefano Gregori: Kiedy się dowiedziałem, że dziecko jest chore, najpierw było mi bardzo smutno, ale niemal natychmiast zaakceptowałem to, co nam się zdarzyło i zacząłem zastanawiać się, jak sobie z tym poradzimy. Przede wszystkim, próbowaliśmy znaleźć i zrozumieć Boży plan, który, jak wierzyliśmy, musiał się gdzieś za tym wszystkim kryć. Przyznam, że sam byłem zdziwiony pokojem w sercu i spokojem, z jakim przez to wszystko przeszedłem wspólnie z żoną, nie było żadnej desperacji, czy rozpaczy. Bardzo ważne było to, że mamy z żoną dokładnie takie same poglądy i od samego początku byliśmy nastawieni, że przyjmiemy wszystko, cokolwiek Bóg nam ześle w naszym wspólnym życiu. Wszystko. I zawsze się w tym wzajemnie wspieraliśmy. I zaakceptowaliśmy również to. Bardzo szybko.

Kiedy trzymał pan Zosię w ramionach po urodzeniu, nie było żalu, że za chwilę odejdzie?
Trzeba powiedzieć, że byliśmy na to przygotowani i było dla nas bardzo ważne, że mieliśmy te dwie godziny. Byłem przeszczęśliwy, że mogłem ją objąć i pokazać jej, że ją kocham. Miałem dokładnie to samo uczucie szczęścia, kiedy wziąłem w ramiona naszego pierwszego synka, Tomka, kiedy się urodził. Oczywiście, kiedy serce przestało bić, zapłakaliśmy, to normalne... Ale myśl, że ona już przeszła na drugą stronę, że ona tam jest, odczytuję jako zaproszenie: „Tato, przyjdź”. W mojej głowie, kiedy umarła w moich ramionach, poczułem taką pewność, że tutaj jest jej malutkie ciałko, jest Zosia, ale tam z drugiej strony też już jest Zosia.

Tomek, popatrz, kto tam jest na tym pierwszym zdjęciu, które wisi na ścianie?
Tomek Gregori: Zosia, nasza siostrzyczka...
Agatka Gregori: A wiesz, że ona jest w niebie i że ona jest aniołkiem?

rozmawiał ks. Andrzej Antoni Klimek
zdjęcia: archiwum Rodziny

zosia2

 

 

 

 


Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!