TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 03 Sierpnia 2025, 00:35
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Narty biegowe w moim życiu

Narty biegowe w moim życiu

Nastąpiło otwarcie sezonu biegówkowego w Warszawie! Właśnie wróciliśmy
z żoną i Borysiem z biegania. To mi przypomniało o biegówkach w moim życiu. Myślę, że każdy tak ma, że jest „kimś tam w swojej głowie”.

To znaczy nie chodzi mi wcale o to, że ktoś myśli, że jest Napoleonem, chociaż ma na imię Marian, ani o to, że komuś się wydaje, że jest przystojny, a nie za bardzo, albo inteligentny a niekoniecznie. W ogóle nie chodzi mi o wydawanie się, tylko o takie wewnętrzne i nigdy nie poddawane w wątpliwość przekonanie o znaczeniu jakiejś roli w swoim życiu. Pewnie się z tym wiąże jakieś przekonanie, że umiem tę rolę wypełniać, no ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsza jest identyfikacja. Niejasne? Ten felieton ma wyjaśnić, o co mi właściwie chodzi. Bo ja w swojej głowie jestem i zawsze byłem biegaczem narciarskim…
Moje dzieciństwo i młodość upłynęły w samym sercu Puszczy Kampinoskiej. Chcę przez to powiedzieć, że nie mieszkałem w żadnej wsi ani przysiółku tylko w samotnym domu w lesie, na terenie Zakładu dla Niewidomych w Laskach. Były to czasy zim mroźnych, śnieżnych i poważnych. Takich bardziej kanadyjskich. Od naszego domu do najbliższej drogi było około półtora kilometra. I to jest pierwsza przesłanka. Sapienti sat.
Mój ojciec, który niewątpliwie był dla mnie wzorem cnót męskich, i nie jest to żadne ironiczne nawiązanie, tylko po prostu najlepsze określenie naszej relacji jakie przychodzi mi w tej chwili do głowy, był wyczynowym biegaczem narciarskim. Był w przeszłości członkiem jakiegoś klubu, nie pamiętam jakiego, startował na zawodach, trenował. Pewnie nie miał specjalnych osiągnięć, ale dla mnie był najodważniejszym i najfajniejszym biegaczem. Widziałem jak zasuwał na biegówkach po całych Tatrach, a wtedy w zasadzie się takich narciarzy nie widywało i ojciec wyglądał, jakby jeździł Rolls-Roycem, jeśli rozumiecie co mam na myśli. Ja tak to czułem. I to druga przesłanka.
Zgodnie z apokaliptycznym wzorcem jest także trzecia. Podobno nie wszyscy ludzie lubią lub też uprawiają sporty zimowe (nie lubiąc ich). Nie dowierzam w to, ale tak mi mówią pacjenci. Pacjenci to, było nie było, moje główne źródło wiedzy o świecie. Ja raczej byłem skłonny uważać, że wszyscy ludzie sporty zimowe lubią. No i tu mamy taki wybór pomiędzy dyscyplinami festyniarskimi, z towarzyszącą muzyką i hot-dogiem, jak narciarstwo zjazdowe czy łyżwiarstwo figurowe lub samotnymi i skupionymi, jak biegówki i ślizganie czajnikiem po lodzie. Ślizganie czajnikiem (to się nazywa curling?) podoba mi się najbardziej, ale nawet nie wiem skąd mam wziąć taki czajnik, bo ten z domu się nie nadaje i w ogóle żona mi nie da (w sensie, że nie pozwoli naszym czajnikiem). Czyli biegówki – i to jest trzecia przesłanka.
Biegówki oczywiście miałem przez całe życie nie tylko w głowie. Zawsze miałem co najmniej jedną parę w piwnicy. I kiedy mogłem jeździłem na nich po Warszawie – czy to po Lasku Bielańskim, czy wokół Kępy Potockiej (która miała się nazywać „Beata Kempa” jak PIS wygra wybory, ale to się nie spełniło jakoś), czy nawet po Wisłostradzie – o dniu szczęśliwy, podczas śnieżycy kilka lat temu się udało! Czyli w ostatnich latach co parę lat udawało się jeździć przez parę dni… Ale w głowie jeździło mi cały czas równo: „jesteś biegaczem, Misiu, biegasz na nartach, jesteś biegaczem”.
W tym roku nadeszła, po 60 latach, chwila konfrontacji. Nawet w czasach starożytnych, kiedy jeździliśmy z tatą na biegówkach po Tatrach, nawet wtedy kiedy zjeżdżaliśmy z Kasprowego (bo też tak było), to jednak nie było to bieganie na klasycznej przygotowanej trasie narciarskiej. Coś takiego nie przydarzyło mi się jeszcze nigdy! I muszę wam powiedzieć – jest inaczej. W ogóle wszystko jest inaczej. Jak w Alicji z Krainy Czarów.
Po pierwsze Szklarska Poręba to nie jest Bukowina Tatrzańska. Nie, no wiem, że nie jest geograficznie. Ale mentalnie też nie jest. Nie sposób znaleźć głównej ulicy w Szklarskiej Porębie, ale na tej ulicy, która niby nią jest, pokręconej jak precel, po której lata mnóstwo ludzi, jest pełno sklepików pod nazwą „Salon Oscypków”, „Świat oscypków podhalańskich”, „Oscypki spod samiuśkich Tatyr” i takie tam. Skierowałem się do Salonu Oscypków. W sumie nie ma jak salony. Za ladą stojała jakaści gaździna w cyfrowanym serdaku. Niby wszystko jak trza. Ale jakieś miała takie pazury strasznie długie, fioletowe w srebrne gwiazdy. Coś niby agencja towarzyska, niby nie… Gaździna starszawa jakby. Ponieważ oscypki w Salonie też były jakieś dziwne, zapytałem „a mocie tu jakiejsi prawdziwe oscypki, hej?” – starałem się przy tym nie brzmieć jak Perepeczko, bo wiem, że górale nie lubią. „A szczo wy tam pane howoryty?” – rzekła gaździna. Czyli to nie Bukowina. Z oscypkiem w dłoni udałem się na kwaterę, która okazała się pensjonatem niezwykłej urody, świeżo po remoncie generalnym przerobionym z XIX - wiecznej willi Pauli Siegroth Alten Bauden Weg Hutte am der Donau lub coś w tym rodzaju, trudno zapamiętać za pierwszym razem. Wracanie do takiego miejsca taksówką po spożyciu alkoholu jest niemożliwe, ale na szczęście w Szklarskiej Porębie zasadniczo nie ma taksówek, w zasadzie i tak nigdzie nie można trafić, a poza tym nie byłem po spożyciu. Więc dotarliśmy.
Nasz niewątpliwie elegancki pokój okazał się jednak nieogrzewany.
- Znam sprawę – powiedziała pani z recepcji, – ogrzewanie wysiadło ze dwa tygodnie temu.
- Może zgłosić komuś? – zasugerowałem nieśmiało.
- Eee, no nie, zgłoszone. Będą naprawiać pod koniec lutego…
- Ale my tylko na kilka dni..
- To niech pan nie przesadza, wytrzymacie państwo. Włączę podłogowe w łazience - powiedziała pani.
Podłogowe w łazience nie dało się włączyć, ale za to zaczęła grzać mała lodóweczka. W ciągu najbliższych dni, a wiał akurat orkan Nadia, prosto w nasze okna, trzymaliśmy w lodóweczce ręce, mokre skarpety i rękawiczki. Więcej się nie mieściło, więc woda do picia była trochę zamarznięta, ale i tak nie moglibyśmy jej pić, bo mieliśmy zajęte ręce – przytrzymywaliśmy sobie kołdry, żeby nam się nie zsunęły. To znaczy wtedy, kiedy wyciągaliśmy ręce z lodówki to trzymaliśmy kołdry. I tak na zmianę.
W związku z tym większość czasu spędziliśmy na nartach. I na nartach też było inaczej. Jeśli jeździcie na co dzień na biegówkach po Żoliborzu, jeśli doginacie po Wisłostradzie – to w żadnym stopniu nie przygotuje to was do prawdziwego, ratrakowanego szlaku. Po pierwsze - zaraz na wstępie minie was ze trzech młodzieńców, po dwa metry wzrostu, długość nóg półtora metra, obwód uda metr. Będą się ślizgali z szybkością 40 km na godzinę, na trzymetrowych nartach. Nic nie poradzisz. Za młodzieńcami – panny, rozmiary przybliżone, tylko stroje bardziej bajeranckie. Potem starcy, kobiety z dziećmi, same dzieci, psy, koty, a potem będzie przerwa na trasie i potem jedziecie wy. Czyli ja potem też jadę razem z wami. Pęd powietrza szumi w uszach. Na Wisłostradzie nigdy nie było tak szybko, może dlatego, że tam zwykle nie ma śniegu.
A! Bo może zapomniałem wspomnieć? Tam jest pełno śniegu. Od jasnej cholery. I ten śnieg jest śliski. Jak mydło jakieś. W Warszawie zwykle jest inny. I to nas prowadzi do najważniejszego punktu: jak się zatrzymać nie tracąc godności? Bo tak w ogóle to każdy się kiedyś zatrzyma, jak mawiał Adolf Hitler przed wejściem w granice ZSRS, ale trzeba to zrobić z godnością. Na biegówkach trudno się zatrzymać, a o godności można w zasadzie zapomnieć. Można co najwyżej stopniować sobie brak godności. I tak na przykład zatrzymanie twarzą w zaspie na wprost drzwi do schroniska Orle, z koniecznością bycia wyciąganym przez żonę – to jednak minus 10 punktów, ale już zjechanie w bok z trasy do Kopalni Stanisław, wywalenie się do lasu i niemożność ponownego przypięcia nart z powodu utkwienia w śniegu powyżej pasa, to co najwyżej minus 6. Bo po pierwsze - tam nikogo nie było. Po drugie - nie było mnie widać, bo zniknąłem w śniegu. Po trzecie wyjaśniłem żonie, że muszę zrobić ciekawe zdjęcie. Zamieszczam je pod felietonem. Natomiast wywrotka na środku drogi spod Samolotu w kierunku na schronisko to wręcz chyba tylko minus 1, bo tam szły dzieci i mogłem był na nie wpaść, choć one nie szły moim torem, ale przecież wieszcz wyraźnie mówił, że „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”. No więc to właśnie ten czas nie był.
Wiem, że jest już za długo. Więc powiem krótko: jest tam wspaniale. Nadal jestem narciarskim biegaczem. I nadal w mojej głowie. Ale tym razem mam całą głowę! Tyle tylko, że dostałem zapalenia oskrzeli. Pewnie od tego trzymania rąk w lodówce. Jak wyzdrowieję, chcę wrócić na trasę. Już wiem, co powinienem poprawić… A zdjęcie świeże. Chwilę temu wykonane. W Parku Żeromskiego, nie w Szklarskiej. ■

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!