Mistrzowie drugiego planu
Są nieco z tyłu, niejako na zapleczu, ale bez nich funkcjonowanie wielu misyjnych placówek byłoby znacznie trudniejsze. A może nawet niemożliwe. Pomagają w codziennych, koniecznych, czasem żmudnych obowiązkach. Sprzątają, gotują, budują, a czasem przytulą. Swoją postawą głoszą Ewangelię.
Święty Józef byłby z nich dumny, bo po mistrzowsku opanowali jego supermoc. Tak jak on pomagają po cichu, z pełnym oddaniem, a także z rodzicielską troską.
Kiedy mówimy o misjach na pierwszy plan wysuwają się bohaterowie naszych misyjnych historii – misjonarze. To oni, rezygnując nieraz z wygód życia, opuszczają swój dom i kraj, i jadą w odległe miejsca, aby głosić Chrystusa. Misjonarz nigdy jednak nie jest sam, zawsze potrzebuje współpracowników, którzy będą wspomagali go zarówno w przepowiadaniu Ewangelii, jak i w sprawach niby przyziemnych, a jednak kluczowych. Bo kościół czy kaplica same się nie wybudują, posiłki same się nie ugotują, a sprawy administracyjne same się nie załatwią. Poznajcie więc kilka osób, które – choć są na drugim planie misyjnej działalności – to jednak są mistrzami w swoich dziedzinach.
Historyczne zaplecze
Aby choć trochę zajrzeć na zaplecze pracy misyjnej trzeba przejrzeć karty historii albo poświęcić trochę czasu w trakcie odwiedzin w misyjnych placówkach. Dlatego zapraszam na takie zaplecze do Afryki, a konkretnie do Zambii. Już na samym początku działalności misyjnej na Czarnym Lądzie misjonarze korzystali z pomocy Afrykańczyków. Często na nowe terytorium wraz z misjonarzami udawali się katechumeni lub neofici, którzy zakładali wioskę wokół stacji misyjnej, brali za żony miejscowe dziewczęta i dawali początek nowej wspólnocie. To oni byli tragarzami, pomagali w budowaniu pierwszych kaplic i kościołów, uprawiali ziemię, aby wyżywić siebie i misjonarzy. Starali się dawać świadectwo chrześcijańskiego życia w rodzinie. Niektórzy z nich zostawali katechetami, czy uczyli czytać i pisać w misyjnych szkółkach.
Często myślimy o misjonarzach, jako o tych, którzy przybywali nauczać. Jednak pionierzy misji nie mogli obejść się także bez nauczycieli afrykańskich języków, tłumaczy, informatorów na temat miejscowej religii i zwyczajów czy recenzentów pierwszych tłumaczeń Biblii i katechizmów na języki afrykańskie. Miejscowi pomocnicy ofiarowywali dar swojej wiedzy, który był niezbędny, aby misjonarze, głównie obcokrajowcy, mogli skutecznie głosić Ewangelię. W kronikach i pamiętnikach misyjnych znajdziemy fragmenty wspominające o tych pomocnikach, jednak przeważnie pozostają oni anonimowi.
Mistrz katecheta
Nielicznych znamy jednak z imienia. Jest w tym gronie Jean-Baptiste Mwidjuma, który przybył z ojcami białymi pod koniec XIX wieku na ziemie ludu Bemba (współczesna Zambia). Urodził się prawdopodobnie w 1879 roku na wschodnim wybrzeżu Afryki. O jego pochodzeniu wiadomo niewiele, ponieważ jako dziecko został sprzedany do niewoli, a wyzwolony przez Europejczyków trafił na Maltę, gdzie pobierał nauki u ojców białych. Następnie wraz z misjonarzami został wysłany na misję do Bemba, gdzie przez lata pracował jako tłumacz, katecheta i nauczyciel. Przez 16 lat służył Kościołowi, czasem otrzymując jedynie skromne wynagrodzenie, zwłaszcza gdy w czasie I wojny światowej środki na utrzymanie misji były bardzo małe. Jean-Baptiste w tym czasie ożenił się i miał troje dzieci, a następnie odszedł do pracy w administracji kolonialnej. Nie był idealnym człowiekiem, prawdopodobnie po zmianie pracy pojął drugą żonę, jednak podczas wspierania misji był bardzo ceniony przez miejscową ludność, która nazywała go „czarnym ojcem”.
Do dziś katechiści pozostają nieco na uboczu, choć ich wkład w życie Kościoła misyjnego jest niezastąpiony. Jednak misyjne zaplecze to nie tylko nauczanie i nie dotyczy tylko historii. Kiedy miałam okazję odwiedzić kilka placówek w Zambii nie dało się przeoczyć naszych mistrzów drugiego planu. Jednym z nich był zmarły rok temu Kazimierz Piejko – mistrz misyjnej budowlanki. Wspierał zambijski Kościół stawiając kaplice, kościoły i kilka centrów parafialnych. Przy okazji przyuczał młodych Afrykańczyków w budowlance, spawaniu czy elektryce. Swój uśmiech Kazimierz skrywał za siwym wąsem, jednak wielu Polaków posługujących w Zambii zapamiętało go jako uśmiechniętego i zawsze chętnego do pomocy czy pogawędki. Mistrzynią w swojej roli była też Mumba, która pracowała w odwiedzanym przeze mnie często archiwum misyjnym ojców białych w Lusace. Opiekowała się tam również biblioteką. Bardzo się denerwowała, kiedy nie mogła znaleźć dokumentów, o które prosiłam, i mówiła wtedy pod nosem: „Znowu któryś z ojców poprzestawiał coś w moim archiwum”. I dokładnie tak było – archiwum i biblioteka były jej królestwem. Mumba była mistrzynią wiedzy na temat książek, którymi się opiekowała. Pomagała czytelnikom znajdować potrzebne im publikacje, porządkowała zbiory i pilnowała ciszy w czytelni, wspierając przy tym misjonarzy w ich misji edukacyjnej. Najbardziej lubiła, kiedy ktoś przyjeżdżał robić badania w archiwum, bo wtedy ona też studiowała stare dokumenty. Praca dla ojców białych była dla niej bardzo ważna, ponieważ zaczęła ją rok po śmierci męża. Dzięki zaangażowaniu w taką misyjną działalność udało jej się poradzić ze stratą „najlepszego przyjaciela” – jak sama mówiła o małżonku.
Wiele misyjnych placówek nie mogłoby funkcjonować bez miejscowych pomocników. Tak jest także w Kasisi, w sierocińcu założonym przez siostry służebniczki starowiejskie. Niemal 200 dzieci, które są pod opieką sióstr, potrzebuje codziennej troski, nakarmienia. Te najmłodsze trzeba przewinąć, a przede wszystkim przytulić. Siostry dają z siebie ile mogą, ale jest ich zwyczajnie za mało, dlatego pomagają im mamis – zastępcze mamy, które najwięcej pracy mają przy niemowlakach. To ich dotyk ma duży wpływ na rozwój najmłodszych mieszkańców sierocińca, to od nich maluchy uczą się mówić w swoim ojczystym języku, pod ich okiem stawiają pierwsze kroki, bawią się i uczą.
Św. Józef orędownik
W Afryce znajdziemy wielu naśladowców św. Józefa, ale jest on także patronem licznych dzieł misyjnych. Trzeba modlić się o to orędownictwo jak napisał kiedyś św. Jan Paweł II w Redemptoris Custos. Jest ono ustawicznie potrzebne Kościołowi, nie tylko dla obrony przeciw pojawiającym się zagrożeniom, ale przede wszystkim dla umocnienia go w podejmowaniu zadania ewangelizacji świata i nowej ewangelizacji. W Lusace, stolicy Zambii, działa parafia pod wezwaniem św. Józefa. To właśnie tam zwykłe rodziny pomagają sobie nawzajem, organizują między innymi imprezy, podczas których zbierają fundusze dla uboższych członków społeczności. Dzięki np. zebranym na początku roku pieniądzom zakupiono instrumenty muzyczne dla dzieci.
Działalność misyjna nie byłaby jednak możliwa, gdyby nie zaangażowanie całego Kościoła, także tego w Polsce. Jest ono potrzebne, aby lepiej realizować dzieło misyjne, by szkolić przyszłych misjonarzy, a obecnych wspierać modlitwą i darowizną. Choć mistrzowie drugiego planu stoją na uboczu, to bez ich zaangażowania słowo Boże nie mogłoby dotrzeć na krańce świata. Niezależnie więc od tego, czy jesteśmy misjonarzami, czy też znajdujemy się na drugim planie jako współpracownicy, świadkowie wiary lub darczyńcy, naśladujmy św. Józefa, którego supermoc polegała na wiernym oddaniu i służeniu swojej rodzinie i Bogu.
Tekst Małgorzata Madej, misjolog i afrykanistka
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!