TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 27 Sierpnia 2025, 01:14
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Miasto opery i Świętej Mary

Miasto opery i Świętej Mary

Gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta, tak mówi mądrość ludowa, i w pewnym sensie można zastosować to powiedzenie do sytuacji w Australii, gdzie żadne z dwóch największych miast, mam na myśli Melbourne i Sydney, nie cieszy się statusem stolicy państwa. Stolicą jest natomiast Canberra, która plasuje się na… ósmym miejscu pod względem ilości mieszkańców.

Dziwne, prawda? Mnie też to bardzo zaskoczyło, dlaczego ponad czteromilionowe metropolie musiały ustąpić miejsca liczącej zaledwie 345 tys. mieszkańców Canberze, o której, przyznajmy szczerze, nikt z nas nie słyszał poza lekcjami geografii. Odpowiedź oficjalna utrzymuje, że tak Sydney jak Melbourne są stolicami stanów (odpowiednio Nowej Południowej Walii i Wiktorii) natomiast znajdująca się na Australijskim Terytorium Stołecznym Canberra (której nazwa pochodzi od słowa oznaczającego „miejsce spotkań” w jednym z miejscowych dialektów) jest neutralna, została specjalnie zbudowana, aby być super partes i w roku 1927 właśnie tam przeniesiono stolicę z Melbourne. Na pewno taka właśnie jest prawda, ale ja ciągle myślę, że wspomniane wyżej przysłowie też musiało mieć coś z tym wspólnego. A może się czepiam? Może to tylko w naszej kulturze nie potrafimy sobie wyobrazić, aby ktoś mocniejszy zrezygnował ze swoich praw na rzecz słabszego?
W każdym razie ostatnie trzy dni mojego zaplanowanego pobytu w Australii (islandzki wulkan „dołożył” mi jeszcze pięć dni, które spędziłem w Melbourne czekając na wolne miejsce w samolocie) postanowiłem poświęcić nie stolicy, ale właśnie Sydney, największej obecnie metropolii w Australii, liczącej ponad 4 400 000 mieszkańców i popularnej na całym świecie przede wszystkim dzięki jednemu ze swych najbardziej rozpoznawalnych symboli, jakim jest budynek opery.

Jak ksiądz z księdzem
Zanim jednak rozpocząłem zwiedzanie miasta, poznałem ks. Michaela, niemal osiemdziesięcioletniego proboszcza parafii św. Tomasza Becketa, w której zatrzymałem się podczas mojego pobytu w Sydney. Jak zawsze w takich sytuacjach, był to „przyjaciel moich przyjaciół”, który zupełnie bezinteresownie udzielił mi gościny, bardzo jeszcze żywotny kapłan, wyraźnie zatroskany nienajlepszą kondycją Kościoła w Australii. Po półgodzinnej rozmowie, w której uczestniczył również pomagający w parafii i mieszkający na plebanii asystent duszpasterski Shawn, ks. Micheal wyprosił tego ostatniego i... poprosił mnie o spowiedź. Byłem tym bardzo zaskoczony, ponieważ nie jestem przyzwyczajony do sytuacji, w której starszy kapłan prosi o spowiedź młodszego i zacząłem bąkać coś o moim kiepskim angielskim, że może nie wszystko zrozumiem...
- All the better! czyli „tym lepiej” - odpowiedział ze śmiechem ks. Michael i już czynił znak krzyża rozpoczynając spowiedź. Oczywiście nie będę wam opisywał szczegółów tej spowiedzi, ale chcę przed Wami zaświadczyć, że ten kapłan bliski osiemdziesiątki ciągle jeszcze jest żywotnie zainteresowany duszpasterstwem, losem swoich parafian i podchodzi do swego kapłaństwa jakby zaledwie wczoraj przyjął święcenia... Było to dla mnie doprawdy budujące świadectwo i przykład, że nie wszyscy się „wypalają”, że nie zawsze sprawdza się ulubione powiedzonko socjologów, czyli sztaudyngerowskie: „mistyk wystygł, wynik – cynik”.

Opera, czyli jednak można
Nie muszę chyba mówić, że pierwszą rzeczą, którą chciałem zobaczyć w Sydney był budynek opery. I codziennie, o różnych porach i z różnych stron, z lądu i z morza podziwiałem ten, bodaj najciekawszy, przykład architektury naszych czasów. Skąd u mnie takie wielkie zainteresowanie Sydney Opera House? Ponieważ ta perełka zaplanowana i zbudowana przez Jorna Utzona jest młodsza ode mnie (ukończona w 1973 r.) i zadaje kłam mojemu przekonaniu, że architektura nowoczesna nie jest w stanie wygenerować niczego, co byłoby tak majestatyczne, piękne i niepowtarzalne jak zabytki, które pozostawiły nam dawne wieki. Opera w Sydney udowadnia, że jednak można. Że potrzeba twórczej wyobraźni, a nawet może nieco szaleństwa, ale mogą za naszego życia powstać obiekty, które wpiszą się w historię i w zbiorową wyobraźnię niemniej trwale niż rzymskie Coloseum. Z tym większą przykrością patrzę jak trudno, choćby w naszej stolicy, wybrnąć z impasu, który wielkim cieniem tzw. Pałacu Kultury i Nauki kładzie się na zagospodarowanie przestrzenne tego miasta, sprawiając, że nie potrafi ono wyjść z anonimowości. Podobne odczucia towarzyszą także budowie wilanowskiej Świątyni Opatrzności: tam również chyba zabrakło odwagi i wyobraźni, aby porwać się na dzieło, które mogłoby aspirować do miana symbolu stolicy, a może nawet całego kraju.

Co jeszcze w Sydney?
Przede wszystkim pamiętajmy, że Sydney ma niesamowite położenie geograficzne: na wschodzie Ocean Spokojny, a na zachodzie Góry Błękitne. Należący do miasta Port Jackson jest największą na świecie naturalną zatoką i portem o powierzchni 55 km². Na obrzeżach miasta jest ponad 70 plaż, a w jego granicach znajduje się także kilka parków narodowych. Jest to doskonałe miejsce do pracy i odpoczynku i nawet taki typ jak ja, który kocha naturę w Sydney, nie nudzi się. Udało mi się przewędrować kilkanaście kilometrów wzdłuż plaż, a także wyskoczyć na jeden dzień w Góry Błękitne (nieco ponad godzinę miejską kolejką) zwane tak od parującego olejku eukaliptusowego, który tworzy specyficzną niebieską mgiełkę nad górami. Mieszkać w wielkim mieście nad oceanem z pięknym masywem górskim odległym zaledwie 50 kilometrów od centrum, powiedzcie, czy można chcieć więcej? Jest jedno „ale”. Otóż, jedną z atrakcji Sydney jest możliwość wspinaczki na szczyt łuku (na zdjęciu obok) wspaniałego zbudowanego w 1932 r. mostu Harbour Bridge, zwanego również „wieszakiem” ze względu na swoją formę. Oczywiście ochoczo stanąłem w kolejce, aby wycofać się z niej jak niepyszny, kiedy okazało się, że taka przyjemność kosztuje niemal 200 $ australijskich!!! Zdzierstwo w biały dzień! I na dodatek nie można robić zdjęć! To ostatecznie zadecydowało o mojej rezygnacji nie tylko ze wspinaczki na łuk mostu, ale również z rozważanej wcześniej możliwości wystąpienia o azyl polityczny i pozostania w Sydney na zawsze.

Na koniec o Świętej Mary
O Mary MacKillop wspominałem już w mojej pierwszej korespondencji, zaznaczając, że jeszcze o niej usłyszymy i stanie się tak 17 października kiedy błogosławiona dzisiaj Mary MacKillop zostanie ogłoszona świętą w Rzymie, stając się w ten sposób pierwszą świętą swojego kontynentu.
Kim była ta kobieta? Urodzona 15 stycznia 1842 r. w Melbourne (pamiętacie, gdzie była ochrzczona?), będąc najstarszą z ośmiorga dzieci w rodzinie szkockich emigrantów, już w wieku szesnastu lat zaczęła utrzymywać swoją rodzinę, pracując m. in. jako guwernantka, sprzedawczyni, a później nauczycielka. W roku 1866 spotkała ojca Juliana Woodsa, który – jak sama przyzna – zmienił jej życie, zapraszając ją do współpracy w szkole nowego rodzaju, gdzie nauka była bezpłatna. Wkrótce do Mary przyłączają się inne młode kobiety i tak powstają Siostry Świętego Józefa (tak, tak, gdzie rodzi się coś dobrego, zawsze jest św. Józef), pierwszy religijny zakon założony przez Australijczyka. Siostry nie mieszkają w odosobnieniu, ale pośród ludzi i razem z ludźmi w domach, w lepiankach... Nie wszystkim się to podoba. Co bardziej konserwatywni, a wpływowi katolicy doprowadzają do zamknięcia zakonu i... ekskomuniki Mary MacKillop. W tym trudnym czasie siostry cieszą się pomocą ortodoksyjnych Żydów i protestantów oraz opieką duchową jezuitów. Ponieważ dzieło, które prowadziły było Bożym dziełem w końcu ekskomunika zostaje zdjęta i zakon przegrupowuje się na nowo. Mary MacKillop przebrana za wdowę, za wyżebrane pieniądze, podróżuje do Rzymu, gdzie papież Pius IX akceptuje i błogosławi Konstytucję Zakonu.
Do Mary MacKillop wrócimy jeszcze w październiku, kiedy odbędzie się jej kanonizacja, a w tym miejscu wspomnijmy jeszcze, że zmarła
8 sierpnia 1909 r. w Sydney. Tu znajduje się jej ostatnie łóżko, tu wierni nawiedzają jej grób. Miałem to szczęście modlić się w tym miejscu.
A modliłem się z uśmiechem: w tym mieście, które początkowo było kolonią karną dla najgorszych wyrzutków z Wielkiej Brytanii, którego nazwa jest hołdem ku czci pewnego brytyjskiego ministra spraw wewnętrznych, rodzi się dla nieba pierwsza święta australijska, która „w papierach” ma również ekskomunikę... I jak tu nie wierzyć
św. Pawłowi, że gdzie grzech, tam jeszcze obfitsza łaska... c.d.n.

ks. Andrzej Antoni Klimek

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!