Iga Świątek? Uwielbiam ją!
Uważni, a może również nieco podejrzliwi, czytelnicy moich felietonów mogą przypuszczać, że tytuł miał brzmieć „Uwielbiam Igę!”.
To słuszne podejrzenie. Tak miało być, ale przyszło mi do głowy, że tytuły na „u” już były, a na „i” to jednak chyba nie. No i tak wyszło.
Na podwórzu kamienicy, w której się urodziłem (dokładniej urodziłem się w szpitalu na Karowej, ale zaraz potem mnie tu przywieźli) i w której nadal mieszkam, był przed wojną kort tenisowy. W przewodniku po Żoliborzu napisali, że trenował tu ówczesny mistrz Polski (!) – nie podali jednak nazwiska tego mistrza. Wydawało by się, że urodziłem się w tenisowej kamienicy.
Ale w okresie średniego Gomułki (początek lat 60. XX wieku), w Polsce nie istniały żadne tenisowe kamienice. Wszystko było wówczas tak upodlone i tak sowieckie, że bardzo trudno sobie to nawet wyobrazić. Towarzysz Wiesław był co prawda ganiony za odchylenie narodowe, ale było to odchylenie bardzo specyficzne i miało zapach dzielonych scyzorykiem sportów palnych w pożółkłej, zaplutej fifce. Patrząc z dzisiejszej perspektywy podejrzewam, że byłem nie tyle okuty co raczej opluty w powiciu. Nie miałem pojęcia o istnieniu takiego sportu jak tenis.
W miejscu przedwojennych kortów tenisowych na naszym zapuszczonym podwórku był kompletnie wyleniały trawnik z pordzewiałą ohydną tabliczką „Szanuj zieleń”. Nikt jednak nie szanował niczego, ani nikogo. Trudno było szanować nawet siebie.
Jedynym sportem, który w jakiś, odległy, sposób był podobny do tenisa, a z którym się zetknąłem, był tak przez nas nazywany „babington”. Nie znaliśmy nazwy „bedminton”. Komuniści kazali nazywać tę grę „kometką” i nie znam nikogo, kto kiedykolwiek wypowiedziałby to słowo. Chyba, że w sklepie przy kupnie rakietki. W sklepie obowiązywała nazwa oficjalna. Ale między sobą zawsze mówiliśmy „babington”.
Dokładnie pamiętam wiosenny dzień, chyba w 1972 lub 1973 roku, kiedy na boisku szkolnym Szkoły Podstawowej im. Antoniego Makarenki, przy ulicy Staffa (Staff o dziwo nie nazywał się Stafow…), zobaczyłem chłopaka ze strasznie przerośniętą rakietą do babingtona…
- Chłopaki, jak on będzie tym grał w babingtona? Ręka mu odpadnie!
- Święty, ty idioto, to jest do tenisa!
- Do kogo?
- Do grania w tenisa cymbale. Tylko nie pomyl – zarechotali koledzy.
Chyba nie pojąłem głębi żartu, ale oczywiście to dziś pamiętam, jak było mi wstyd. Moim zdaniem niezbyt często robię z siebie idiotę (choć wiem, że zdania na ten temat są podzielone), ale tych kilka sytuacji pamiętam przez całe życie. Tak to już jest z pamięcią niestety…
Był właśnie wczesno-środkowy Gierek i mogliśmy już obejrzeć w telewizji Wojciecha Fibaka. Jeśli ktoś miał telewizor. Moi rodzice nie mieli. Niewiele osób wówczas miało, ale koledzy opowiadali w szkole. To były historie jak o rycerzach Okrągłego Stołu. Vilas, Okker, Nastase, Tanner, Borg, Orantes – nigdy nie widziałem żadnego z tych gości, ale o każdym z nich miałem bardzo wyrobione zdanie. Po pierwszej kompromitacji zwykle dbałem, żeby wiedzieć co powiedzieć.
Tenis był dla mnie, dla nas wszystkich, elegancką odtrutką na sowieckość otaczającego nas świata. Eleganccy faceci, jakoś nie myśleliśmy, że także kobiety, obowiązkowo na biało i obowiązkowo na kortach ziemnych! Żadnych innych – tylko na cegle!
W Zakładzie dla Niewidomych w Laskach było coś w rodzaju kortu tenisowego, ale nawierzchnia była asfaltowa. Graliśmy tam w każdej wolnej chwili, ale mieliśmy silne poczucie, że gramy na korcie „nieprawdziwym”. Nie mieliśmy pojęcia, że coś takiego jak „nawierzchnia twarda” w ogóle w tenisie funkcjonuje.
Co ciekawe – graliśmy w zasadzie wyłącznie w debla. Bo wszyscy chcieli grać, a kort był jeden. Zresztą Fibak był deblistą, więc to było dopuszczalne, choć oczywiście mniej szanowane.
Po Fibaku zapadła w Polsce kompletna tenisowa noc. W tym czasie zmieniła się sytuacja polityczna i Polska przestała być sowiecka. Na naszym podwórku nie ma co prawda kortu, ale jest piękna granitowa kostka i rajskie ogrody. Zmieniło się wszystko.
Dlatego też erę Agnieszki Radwańskiej odbierałem już głównie jako wydarzenie sportowe, a nie filozoficzno-światopoglądowe, choć nie należy zapominać, że byli tacy, którzy nazywali tę tenisistkę Isią-pisią (czyli dla mnie to tak czy owak dobrze!).
Pani Agnieszka była świetna. Grała technicznie, często zadziwiała. Jednak nie da się ukryć, że grała wbrew swoim możliwościom fizycznym. Była po prostu słaba fizycznie. Miała pewnie jeden z najwolniejszych drugich serwisów w historii tenisa kobiecego. Wygrane przychodziły jej z wielkim trudem. To nie było to, na co naprawdę czekaliśmy. Po prostu Agnieszka nie rozwalała!! A my, polscy kibice boleśnie przyzwyczajeni do tego, że nasza reprezentacja piłki nożnej wygrywa wyłącznie mecze o honor (ale za to wszystkie o honor wygrywa…), chcieliśmy, żeby ktoś rozwalał – jak Adam Małysz!
No tak, Małysz rozwalał – ale na skoczni. Znakomita większość kibiców sportowych na świecie w ogóle nie wie, że jest taka dyscyplina jak skoki narciarskie… A tenis to zupełnie co innego.
Jerzy Janowicz błysnął na krótko i zupełnie nie dał się lubić. Zrobił co mógł, żeby ktoś go przypadkiem nie polubił.
I wtedy pojawiła się Iga. I rozwala. Ale czy tylko dlatego ja ją uwielbiam? Otóż nie do końca. W moim przypadku przyczyna jest ciut innej natury.
Na samym początku wielkiej kariery Igi, czyli w sumie dopiero co, kiedy jeszcze niczego ważnego nie wygrała, oglądałem jej mecz w gronie znajomych, a może raczej znajomych znajomych. Jakoś było nas sporo przed telewizorem.
Patrzałem na ten cudowny krok, ten wspaniały ruch po korcie, to widzenie sytuacji i, co tu dużo mówić, ogarnął mnie zachwyt i jasnowidzenie. Zapominając o moim blamażu w okresie podstawówki, ośmieliłem się zabrać głos
– To jest przyszła mistrzyni, ona jest cudowna!
Wszyscy spojrzeli na mnie z pogardą, a główny mistrz ceremonii, bardzo niesympatyczny mundek, który znał się na wszystkim, wycedził przez zęby
– Nie sądzę. To się znać trochę trzeba. Trzeciorzędna dziewczynka z paletką
Obecni spojrzeli na mnie z politowaniem. Nie śmiałem się odezwać.
I teraz za każdym razem kiedy Iga Świątek idzie do siatki, wali forhendem w sam róg, mija po linii i bezlitośnie wygrywa raz za razem – to właśnie ja odnoszę zwycięstwo, rozwalam i niszczę całą tą sowieckość, w której byłem zanurzony tak długo. Bo ja przewidziałem, że tak będzie, więc nabyłem w tym swój udział!
I dlatego właśnie uwielbiam Igę Świątek i jestem jej niezmiernie wdzięczny.
Trzymaj się Iga! To co robisz ma sens, choć to niby tylko tenis.
A na zdjęciu Boryś podaje piłkę, niewykluczone, że samej Idze. Kto wie? Ale chyba będą potrzebne nowe piłki...
Łukasz Święcicki
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!