Hanami po tsunami
Przyznam się Wam, że kiedy w pierwszym dniu wielkiej tragedii, jaka dotknęła Kraj Kwitnącej Wiśni w tym roku, otrzymałem kilka wiadomości tekstowych czy telefonów od różnych przyjaciół tak z Polski, jak i z USA czy z Italii pytających mnie: „Jak tam twoi japońscy przyjaciele?“ początkowo byłem zdumiony. Nie tylko dlatego, że sam jeszcze nie słyszałem nic o trzęsieniu ziemi, ponieważ telewizji nie oglądam prawie nigdy (tak, jestem jednym z tych nielicznych, u których TVN24 nie nadaje na okrągło), a owego poranka jeszcze nie zajrzałem do Sieci. Byłem też zdziwiony, że tak wielu ludzi wie o moich japońskich przyjaźniach. Zawsze wydawało mi się, że ich obecność w moim życiu jest bardzo dyskretna, bo też taka właśnie jest ich przyjaźń, ale najwyraźniej mówię o nich więcej i częściej niż sobie z tego zdawałem sprawę. A to znaczy, że chyba wbrew temu wszystkiemu co nas dzieli, są to przyjaźnie głębokie.
Nie miałem zamiaru pisać o nich, kiedy przez wyspę Honsiu przelewała się fala tsunami i cały świat śledził z zapartym tchem sytuację. Nie chciałem pisać o tym również dlatego, że sytuacja była pokazywana w mediach w sposób tendencyjny i przesadzony. Będąc w niemal codziennym kontakcie (dzięki Bogu, nawet kiedy nie funkcjonowały telefony, Internet przetrwał i dzięki komunikatorowi Skype mogłem ich widzieć bez przeszkód) z Miyuki, Singim i Miho wiedziałem, że sytuacja jest o wiele spokojniejsza, co nie umniejsza dramatu ludzi, którzy zginęli czy stracili wszystko. I tak naprawdę tym co sprawiło, że czytacie ten tekst, były nieszczęsne słowa kondolencji, które Prezydent RP wpisał do Księgi Kondolencyjnej w Ambasadzie Japońskiej w Warszawie. Wiem, to bardzo dziwne wyjaśnienie i zaznaczę od razu, że nie mam zamiaru pastwić się nad Pierwszym Obywatelem. I już nawet nie chodzi o wstyd. Każdy kto choć powierzchownie poznał jakiegoś Japończyka wie, jak bardzo jest ten Naród przywiązany do tradycji i etykiety. Wie jak bardzo ważne są dla nich właściwe formy szacunku. Oni nawet telegramy mają przygotowane na wszystkie okoliczności. Nie dlatego, że im się nie chce przygotowywać ich na bieżąco, ale właśnie dlatego, aby broń Boże nie użyć złych słów, aby nie popełnić nietaktu, aby nikogo nie urazić. Z szacunku właśnie. Aby nie palnąć czegoś głupiego. Mam wielu przyjaciół w różnych miejscach świata, ale gdyby taki wpis pojawił się w księdze kondolencyjnej jakiegokolwiek innego kraju, nawet bym się nad tym nie zatrzymał. Ale Japończykom nie mógł tego zrobić. Aż mnie zabolało fizycznie, kiedy o tym przeczytałem. Chociaż wiem, że moi przyjaciele nigdy się o tym nie dowiedzą, czuję, że muszę w jakiś sposób im to wynagrodzić i mam nadzieję uczynić to tym tekstem.
Przepraszają za wszystko
Sumo, samuraje, japonki (takie klapki), samochody i sprzęt HiFi, a także turyści z Japonii zwiedzający Europę i pstrykający tysiące zdjęć – oto czym był dla mnie Kraj Wiśni przez niemal całe moje życie. Japończyków poznałem bliżej w 2007 r. w Nowym Jorku, gdzie kilkoro z nich uczestniczyło w tym samym co ja kursie języka angielskiego. Denerwowali mnie, ponieważ miałem wrażenie, że razem z Koreańczykami zaniżają poziom i przez nich cała grupa dużo wolniej robi postępy. Trochę racji w tym było, ale przecież dla nich nauka języka zachodniego to przejście na zupełnie inny poziom pod każdym względem. Zresztą, spróbujmy nauczyć się japońskiego, zobaczymy jak nam to pójdzie (po kilku pobytach w Japonii znam zaledwie kilka słów). Oni chyba czuli, to moje zniecierpliwienie, ponieważ za każdym razem kiedy w ćwiczeniach w parach trafiał mi się partner z Japonii, przepraszał mnie z dziesięć razy zanim zabraliśmy się do roboty. A Koreańczycy bynajmniej nie przepraszali. I to jest pierwsza rzecz, którą powinniście wiedzieć: Japończyk zawsze przeprasza, wielokrotnie, bez względu na to, czy jest czemuś winny czy nie. Nawet policjant na Hokkaido, który zatrzymał mnie za szybkość, wytłumaczył mi, że za szybko jadę i przeprosił za zabranie mi czasu.
Żyją w harmonii z naturą
Kiedy podczas jednej lekcji przypadło na mnie wytłumaczyć moim broken English, kim jestem i co robię w życiu, powiedziałem oczywiście, że jestem księdzem i to jest moje życie, moja praca, moje powołanie, moja rodzina, po prostu wszystko. Po zajęciach Miyuki, Miho i Yoko zaprosiły mnie na lunch, żebym im wyjaśnił o co chodzi z tym księdzem i celibatem, bo nie bardzo rozumiały. Przez dwie godziny tłumaczyłem, a całkiem niedawno dowiedziałem się, że Yoko jeszcze dziś nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Może mój angielski był tak kiepski, ale też faktem jest, że temat ten jest zupełną abstrakcją dla dzisiejszych Japończyków, zupełnie wyzutych z religijności. To znaczy oni mają jakąś swoją religijność, która polega na absolutnym szacunku do wszystkiego, na życiu w harmonii z naturą, ale nie mają Boga osobowego, nie mają Księgi. Miyuki nieraz obiecuje mi modlitwę do… swojej zmarłej mamy.
Dla moich nowych japońskich przyjaciół stałem się ekspertem od kultury zachodniej. Bardzo mnie podziwiali, kiedy im tłumaczyłem, że Pietá Michelangelo to Maryja z martwym ciałem Jezusa na kolanach. Wyjaśniałem im kim jest Jezus, Maryja, św. Piotr, a ich skośne oczy robiły się okrągłe z podziwu dla mojej wiedzy. Choć wszyscy są dobrze wykształconymi ludźmi po studiach, ich kultura nie bazowała na chrześcijaństwie, więc wszystkie te informacje to dla nich nowość. Mówię to z wielką sympatią dla nich. Bardzo ich polubiłem. Ich grzeczność. Ich taktowność. Ich delikatność. Pomimo sporej zażyłości, która narodziła się w naszej grupce, nikt nigdy nie pozwolił sobie na najdrobniejszy żart, czy aluzję pod moim adresem na tle mojej wiary i kapłaństwa. Nigdy. Takiego szacunku nie miałem nawet u swoich parafian.
Grzeczni do przesady
Jeszcze lepiej mogłem się przyjrzeć Japończykom podczas moich kilku wizyt w ich kraju. Obcokrajowiec jest traktowany z niemal służalczą grzecznością. A jeśli Japończyk nie zna angielskiego wtedy stara się być jeszcze grzeczniejszy. Poznałem w Tokyo pewnego Włocha z Calabrii, który prowadzi cieszącą się wielkim powodzeniem restaurację i opowiadał mi, że mieszka tam już osiemnaście lat i ani myśli wracać do Italii, ponieważ tutaj traktują go jak członka rodziny cesarskiej. - Nie ma lepszego miejsca dla obcokrajowca – mówił, - bo tu traktują cię lepiej niż własną rodzinę.
Coś w tym jest. Japończyk w każdym urzędzie czy sklepie najpierw się ukłoni, a potem pyta o co chodzi. A na koniec znowu się ukłoni. Zawsze z uśmiechem. Nigdy nie poda ci niczego jedną ręką, bo to oznacza brak szacunku. Nawet kartę kredytową podają obiema dłońmi.
Nie przeszkadzają bez powodu
Pamiętam jak podczas zwiedzania Kyoto, zgubiliśmy się i nie mogliśmy znaleźć drogi. Prosiłem więc moich przyjaciół, aby zapytali o drogę w sklepie czy kiosku, ale oni zawsze się wzbraniali. Nie mogłem tego zrozumieć. Dopiero kilka tygodni temu w jednej z książek Haruki Murakamiego przeczytałem, że szukając jakiegoś miejsca w nieznanej dzielnicy autor musiał kupić kilka paczek papierosów zanim trafił na miejsce. I zrozumiałem: Japończykowi nie wypada przeszkadzać sprzedawcy, jeśli nie zamierza nic kupić. Tak właśnie oni myślą.
Jest w tym chyba też jakaś pozostałość wielkiej kultury czy etosu samurajskiego. Mężczyzna musi sobie sam poradzić, bo straci honor. Jest taki niesamowity film „Tokijska sonata“: mężczyzna traci pracę na dobrym stanowisku. Wstydzi się o tym powiedzieć swojej rodzinie, więc każdego dnia jakby nigdy nic, wychodzi do pracy. Jego honor mu nie pozwala się przyznać, że zawiódł. Załapuje się do pracy przy sprzątaniu, ale żonie się nie przyznaje, dopóki ona go na tej pracy przypadkiem nie nakryje… Wtedy wie, że wszystko stracone. Stracił honor. Nawet gruby zwitek banknotów, który znajduje w toalecie… wrzuca do skrzynki na rzeczy znalezione. To nie są jego pieniądze, więc ich nie zatrzyma. Coś z tej postawy było chyba również w Japończykach, którzy sami próbowali sobie poradzić z problemem wycieku z elektrowni atomowej i do końca nie chcieli poprosić o pomoc.
Praca ważniejsza od rodziny
A wracając do moich przyjaciół. Na szczęście ich rodziny nie ucierpiały w wyniku trzęsienia ziemi i tsunami. Już na drugi dzień normalnie wrócili do pracy. Bo praca to prawie religia w Japonii. Niestety jest ważniejsza nawet od rodziny. Cała Japonia, oprócz terenów zdewastowanych, próbuje żyć normalnie. Kilka dni temu Miyuki przysłała mi zdjęcia z hanami. Hanami to najpiękniejszy moment roku. Magiczna noc. To wtedy kwitną drzewa i Japończycy, jak nigdy w ciągu roku tłumnie idą do parków a nawet spędzają tam noc, aby nie przegapić momentu w którym pąki rozkwitają. Zwykle potrafią dokładnie przewidzieć tę noc w każdym miejscu, bo nie w całej Japonii jest to ta sama noc. W tym roku nie wszędzie się udało. Ale serce mi się uśmiechnęło kiedy zobaczyłem na zdjęciach uśmiechnięte buzie dzieci i zrelaksowane twarze staruszków przyglądających się ukwieconym drzewom z czarką sake w dłoni. To dobrze, że po tsunami znowu jest hanami.
??
(Japońska transkrypcja Andźu, bo tak wymawiają moje imię Japończycy.
Dosłowne znaczenie Stabilny Dom. Podoba mi się.)
Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!