Gdy się Człowiek rodzi, opowieść wigilijna

Pewnie nie takiej podróży poślubnej oczekiwała ode mnie Miriam, no ale przecież nie mogłem zostawić jej w domu samej... Nie w takim stanie... Nie darowałbym sobie, gdyby mnie przy niej nie było w tym najważniejszym momencie... Całe szczęście jest już niedaleko...
Obejrzałem się za siebie i pomimo panującego już półmroku nie mogłem nie dostrzec w ostatnich promieniach słońca jej przepięknej twarzy. Owszem, była już mocno przemęczona wędrówką, a mimo to z taką słodyczą i miłością wpatrywała się w swój ogromny brzuch, który zresztą delikatnie podtrzymywała obiema dłońmi.
– Jakaś ty jest śliczna – wyszeptałem w zachwycie i dokładnie w tym momencie wyrżnąłem prawą stopą o jakiś wystający korzeń i niewiele brakło, a padłbym jak długi w pyle drogi.
– Mówiłeś coś Józiu? – zapytała zmęczonym głosem Miriam nie odrywając oczu od swojego brzucha.
– Nie, Kochanie, nic nie mówiłem. Ale robi się coraz ciemniej, chyba musimy się rozglądnąć za jakimś miejscem do spania – gorączkowo wpatrywałem się w zbliżające się nieliczne zabudowania.
– Myślałam, że już dzisiaj dotrzemy do Betlejem – powiedziała rozczarowanym głosem Miriam tym razem podnosząc wzrok w moim kierunku. – Mówiłeś, że w 3-4 dni spokojnie powinniśmy być na miejscu, a to już czwarty dzień.
– Tak, Kochanie, tak właśnie mówiłem. Normalnie, na przebycie tych 150 kilometrów cztery dni wystarczą, ale przecież wiesz, jaki masz skarb w tym wielgachnym brzuszku, prawda? Nie mogliśmy się posuwać zbyt szybko, zwłaszcza że nie znam możliwości tego osiołka, który cię wiezie…
– No właśnie, Józef, powiedz mi, skąd ty wytrzasnąłeś tego osiołka? – zainteresowała się i ożywiła Miriam.
– A pożyczyłem – odpowiedziałem starając się, aby mój głos brzmiał stanowczo i nie zachęcał Miriam do dalszych pytań, bo prawdę mówiąc nikt w Nazarecie nie chciał mi osła pożyczyć: wszyscy wiedzieli że Miriam jest w ciąży i to dla niej go potrzebowałem. A przecież żaden szanujący się Żyd nie dałby osła dla kobiety, przecież to mężczyzna jedzie osłem, a kobieta pieszo i jeszcze dźwiga bagaże.
– Od kogo? – Miriam zmarszczyła brwi, jakby przebiegała w myślach wszystkie czterdzieści parę chałup w Nazarecie próbując sobie przypomnieć, kto miał w domu osła, a nie było takich wielu. – Na pewno nie Jakub, syn Sofoniasza, ani tym bardziej Ezechiel, bo jego żona Rachela, odkąd jestem w stanie błogosławionym, nie darzy mnie szczególnie wielką życzliwością.
– Żebyś ty wiedziała jak bardzo masz rację… – szepnąłem pod nosem, ale Miriam w ciąży słuch się wyostrzył.
– Z czym mam rację? – zapytała.
– Ano z tym, że akurat od nikogo z Nazaretu nie musiałem pożyczać osiołka, bo ten Abraham, któremu pomagam budować dom w Seforis, jak tylko usłyszał, że wybieram się na spis ludności, zaproponował mi swoje zwierzę – powiedziałem właściwie całą prawdę, bo tak właśnie było. A że Abraham nie wiedział, że zabieram ciężarną żonę i to ona będzie tym osłem jechać, to przecież Miriam nie musi wiedzieć, bo się jeszcze będzie niepotrzebnie martwić.
– Aha… Ale powiem ci, że ten osiołek to naprawdę świetnie się spisuje… tak rozważnie stąpa, wcale nie wierzga, jakby wiedział Kogo razem wieziemy… - powiedziała Miriam, a ja znowu zacząłem to wszystko rozważać. Bo może i osiołek wie kogo wiezie, ale ja ciągle nie mogę się nadziwić temu wszystkiemu, co się dzieje. Bo przecież taką wspaniałą kobietę poznałem, że lepiej nie można było trafić, a potem… Mogłem nie brać tej roboty w Seforis i byłbym cały czas blisko Miriam, może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. No ale w Nazarecie roboty tyle co kot napłakał, a Seforis tętni życiem, rozwija się, można by tam cały rok pracować w ciesielce i budowlance nie wracając do domu. Zresztą wielu tak robi, siedzą za robotą daleko od domu, ale zwykle na dobre to ich rodzinom nie wychodzi. Absolutnie nie pochwalam takiego zachowania. Nie ma takich pieniędzy, dla których warto być daleko od swoich ukochanych… Gdybym wcześniej wiedział, że Miriam… że ten Anioł… no że to wszystko tak się stanie, to bym żadnej roboty nie brał. No, ale nie ma co się roztkliwiać. Potem do mnie też przyszedł Anioł, zresztą nie pierwszy raz. O, właśnie! Jakbym nie miał brać tej roboty w Seforis ze względu na Miriam, to na pewno Anioł by był u mnie w tej sprawie. A Anioł powiedział, że Dzieciak jest od Boga i że mam się nie bać. O! Jestem Józef! Z królewskiego rodu Dawida, nie tak łatwo mnie przestraszyć. A jak Bóg mówi to człowiek słucha. I koniec. Chyba, że człowiek głupi, ale to już jego sprawa. Jak choćby ten Kwiryniusz co spis ogłosił... Czy on nie zna historii króla Dawida, który lud policzył, a potem Bóg go ukarał? Boga trzeba słuchać, a ja jestem cadykiem, dla mnie wola Boża jest święta. Byle tylko wypełnić ją jak najpiękniej…
– A coś tak tak Józiu nagle zaniemówił? – odezwała się Miriam.
– A tak się Kochanie zastanawiam, gdzie się zatrzymamy w Betlejem. Tylu tam mam kuzynów i krewnych, że wiesz, bogactwo wyboru – uśmiechnąłem się do żony wspominając niektórych z moich krewniaków, z którym tyle się razem przeszło w czasach młodości. – A miejsce musi być godne, bo jak patrzę na ten twój brzuch, to mi się wydaje, że zaraz zaczniesz rodzić – dodałem śmiejąc się jeszcze głośniej.
– Wiesz Józiu, przez ten spis ludności to tam będzie mnóstwo ludzi – zauważyła Miriam. – Nie tylko ty się tam wybierasz, a jeszcze z ciężarną żoną. Ale Ten, który począł to Dziecię w mym łonie, na pewno sprawi, że urodzi się ono dokładnie tam, gdzie zostało to ustanowione przed założeniem świata – powiedziała Miriam wpatrując się z miłością w swój brzuch. Przez chwilę się zastanawiałem, czy kiedykolwiek patrzyła również na mnie z taką miłością, ale ostatecznie pomyślałem sobie, że porządnie zrobiony dach od fuszerki odróżnię w trzy sekundy, ale miłosne spojrzenia nie mnie oceniać.
– Hej Kochanie! No przecież właśnie po to najwyższy mnie przy Tobie postawił, żebym wszystkiego dopilnował – powiedziałem buńczucznie i żeby nie pozostawić co do tego najmniejszych wątpliwości natychmiast zająłem się zorganizowaniem ostatniego noclegu przed Betlejem, aby moja Miriam mogła spokojnie odpocząć.
***
W ostatni dzień podróży wyruszyliśmy dość późno, bo Miriam tak pięknie wyglądała we śnie, że nie śmiałem jej obudzić. Gładziłem ją delikatnie po policzku i przykładałem ucho do jej unoszącego się w równych oddechach brzucha. Słuchałem Dziecka. Jak ja zazdroszczę Miriam, że ona może słyszeć bicie Jego serca!
– Józiu, co ty robisz? Czy nie powinniśmy już być w drodze? – powiedziała sennym głosem Miriam.
– Powinniśmy, Kochanie, ale zostało nam niewiele kilometrów, chciałem żebyś wypoczęła jak najdłużej. Może akurat w Betlejem przyjdzie twój czas… Król Dawid urodził się w Betlejem, może Ty też urodzisz króla…
– Może? – Miriam spojrzała na mnie tym swoim wzrokiem, w którym było to jej przekonanie, że w Bogu wszystko jest możliwe. Od dziewięciu miesięcy się zastanawiam, czy ona zawsze tak miała, czy dopiero od poczęcia Dziecka… Pewnie zawsze, ale ja akurat tego w jej oczach wcześniej nie szukałem. Poza tym, znam się na ciesielce, a nie na oczach, chociaż nikt mi nie powie, że są piękniejsze oczy od tych, którymi patrzy na mnie moja Miriam.
Droga okazała się wyjątkowo nużąca i znowu niemal zapadł zmrok, kiedy dotarliśmy do Betlejem. Dawno tam nie byłem, no ale pamiętałem, gdzie były największe skupiska gospód z gościnnymi pokojami, sporo moich kuzynów tam mieszkało. I pewnie bym spokojnie poszukał najlepszego miejsca, gdyby nie to, że Miriam zaczęła rodzić. Znam się na ciesielce, a nie na akuszerce, więc co tu mówić, lekko spanikowałem. A Miriam zbladła i ledwo się trzymała na tym ośle.
– Józiu… Nie pozostało nam wiele czasu… Musisz mnie zdjąć z tego osła – powiedziała słabym głosem.
– Kochanie, ja cię mogę zdjąć, ale gdzie ja cię położę? – jęknąłem i rzuciłem się do najbliższych drzwi gospody, ale jeszcze dobrze nie wszedłem, a gospodarz – nie wiem czy nie jakiś mój daleki kuzyn – pokręcił głową, że nie mają ani pół miejsca, a przy tym patrzył podejrzliwie na Miriam i jej brzuch. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że może i tutaj dotarły jakieś plotki, że nie wiadomo kto jest ojcem dziecka Miriam. Przypomniały mi się słowa Księgi Przysłów: „Kto kryje nienawiść kłamliwymi wargami i kto rozgłasza oszczerstwo, jest głupcem”, ale póki co na głupca wychodziłem ja. Dałem sobie już spokój z dobijaniem się do drzwi, tylko szybko pociągnąłem osła w kierunku pola pasterzy, gdzie – jak pamiętałem z dzieciństwa – było sporo grot.
– Kochanie, wytrzymaj jeszcze trochę – błagałem Miriam.
– Dziecko urodzi się tam, gdzie Najwyższy chce by się urodziło – powiedziała słabnącym głosem, a ja myślałem już tylko o tym, żeby się urodziło bezpiecznie, bo że nie będzie to miejsce szczególnie godne, to już wiedziałem na pewno. Dzięki Bogu szybko natrafiłem na sporą grotę – miała ze 20 metrów długości i trzy szerokości, – której pasterze pewnie używali do karmienia bydła, bo nawet jakiś wół tam nocował. Już miałem„wyprosić” bydlę, ale pomyślałem, że będzie cieplej Dziecięciu przy zwierzaku. Kamienny żłób pasował jak ulał na „kołyskę”, musiałem tylko dołożyć kilka desek no i siana, bo wół wszystko wyżarł. Miriam, ułożyłem delikatnie obok żłobu, a naszego osiołka rozkulbaczyłem i przywiązałem blisko wołu. Przez chwilę mi przemknęła myśl, że niezły ten personel porodowy, ale szybko zająłem się Miriam, dla której - jak to się mówi - nadszedł czas rozwiązania.
***
Nie mam pojęcia, jak to się wszystko dokonało, ale teraz patrzę na moją Miriam i na pochlipujące w jej ramionach Dziecię. Nagle zdaję sobie sprawę, że ja też pochlipuję. Co ja mówię „pochlipuję”: łzy mi się leją strumieniem.
– Dałeś radę Józiu, dałeś radę – Miriam znowu patrzy na mnie TYM wzrokiem.
– Ja? – zalewam się łzami. – Przecież to ty urodziłaś, Kochanie…
– Tak, bo miałem ciebie przy sobie – mówi Miriam, a ja nagle widzę jasność na niebie i chyba Anioły śpiewają…
Nie, to nie Anioły i nie jasność z nieba. To telewizor. Moje osiemdziesiąt cali. Za brytyjskie funty, które miałem odkładać na powrót do Polski. Przekręcam się w łóżku i szukam pilota, żeby wyłączyć to cholerstwo z jakimiś angielskimi wyjcami…
– Co za sen! – przecieram oczy i nagle czuję, że łzy mi się nie śniły, łzy były prawdziwe. Przez chwilę daję upust tym łzom i płaczę w głos. A potem sięgam po komórkę i dzwonię do Agi.
– Łukasz, czy ty zdurniałeś? Jest środek nocy – głos mojej Agnieszki wskazuje, że od dawna spała.
– Wiem, Kochanie, wiem – mówię.
– Łukasz, czy ty płaczesz?
– Nie, no co ty Kochanie, chciałem cię tylko przeprosić, wiesz, za wczoraj… – powiedziałem i na chwilę zapadła cisza.
– Łukasz, ja urodzę to dziecko – powiedziała wreszcie Agnieszka.
– Wiem. I bardzo chcę, żebyś urodziła nasze dziecko i chcę być przy tobie kiedy będziesz je rodzić. I chcę być z tobą – wykrztusiłem wreszcie.
– Naprawdę wrócisz na poród? – Agnieszce zupełnie przeszło spanie, a jej głos epatował niedowierzaniem.
– Nie! Wracam najbliższym samolotem.
– A robota? – zapytała.
– Może Polska to nie Seforis, ale robotę zawsze się znajdzie – powiedziałem.
– Łukasz, wszystko w porządku? Czy może znowu się upiłeś w jakimś pubie?
– Wszystko w porządku, Kochanie. Teraz już tak. Pewnie nie wiesz, bo zawsze się tego wstydziłem, ale na drugie imię mam Józef.
ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!