Dobrze, że jesteś czekałam na ciebie
Kiedy wracam z wieczornego spaceru wchodzę na sycowski cmentarz w pobliżu kościoła pw. Matki Boskiej Częstochowskiej, by zajrzeć do Ani Cieluch. Nawet po śmierci jej obecność jest tak bliska każdemu, kto potrzebuje jej pomocy. Nie trzeba nawet wchodzić na cmentarz, by zobaczyć wielkie serce na jej grobie i zawołać: „Aniu, pomóż”.
Grób śp. Anny Cieluch jest blisko głównej bramy, blisko ulicy, którą w ciągu dnia i nocy przechodzi wielu ludzi, przejeżdżają samochody, dzieci śpieszą się do szkoły, każdy do swoich obowiązków. W sobotę, 9 kwietnia minął rok od śmierci Ani. Wszyscy, którzy ją poznali, mają dziś poczucie, że spotkali kogoś niezwykłego, a może i świętego. Sam tak wiele razy myślałem, ale nie miałem odwagi tego głośno powiedzieć.
Proszą o wstawiennictwo w niebie
Nie brakuje jednak ludzi, którzy mówią to otwarcie i dziś proszą Anię o wstawiennictwo w niebie. Czynią to z całą szczerością i z głęboką wiarą. Mówią o tym, że Ania im pomaga. Modlą się za jej przyczyną w trudnych sprawach, o uzdrowienie z ciężkich chorób – na przykład grupa osób modli się o cud uzdrowienia dla pewnego kapłana, ale także dziękują w sprawach zwykłych, codziennych. Wzruszające jest choćby wspomnienie Moniki: „Kilka dni po pogrzebie Ani moja córka Jadwiga bawiła się na fotelu. Po chwili usiadła bardzo szybko na brzegu fotela, po czym straciła równowagę i zaczęła spadać głową w dół na podłogę. W tej chwili udało mi się szybko zareagować i złapać Jadwisię za rękę tak, że nic sobie nie zrobiła. I wtedy pomyślałam sobie tylko ,,Dzięki Aniu”, bo jestem przekonana, że to Ania pomogła mi ochronić Jadwisię od upadku. Czułam jej ingerencję i jestem jej wdzięczna. W tamtych dniach bardzo często myślałam o Ani i prosiłam ją o pomoc w różnych sprawach”.
Rozmawiałem ostatnio z mamą Ani, panią Halinką o Ani, jej życiu i miłości do ludzi, ale też o tym, jak się czuje, kiedy znajomi mówią jej, że modlą się przez wstawiennictwo jej córki. Wspomniała, że rok temu zaraz po pogrzebie jeden z księży spytał ją, jak to jest być matką świętej? Ona odpowiada, że nawet nie śmie tak myśleć. Chce tylko dziękować Bogu, za Anię, jej jedyne dziecko i za ten wspaniały czas, który razem mogły przeżyć.
Zostawiała w nas trwały ślad
Ania przez wiele lat pomagała chorym, biednym, niepełnosprawnym, odrzuconym, każdy mógł do niej przyjść ze swoim problemem, na studiach należała do Wspólnoty Wiary i Światło Więź, w Sycowie jako młoda dziewczyna założyła Wspólnotę Kawałek Nieba. Dla nas była od zawsze osobą, która żyje dla innych. Mama Halinka opowiada, że taka była od dziecka. Wspomina wydarzenia z dzieciństwa: „W czasie występu dzieci w przedszkolu jedna z dziewczynek stała z boku, była bardzo smutna, spięta. Ania przestała tańczyć, podeszła do niej, objęła ją i powoli, powoli zapraszała do tańca. Od tej chwili często się z nią bawiła. Okazało się później, że ta dziewczynka z pewnych względów była nieakceptowana przez grupę. Mała Anna to zmieniła. I tak już potem było zawsze. Przynosiła do domu ranne ptaszki, pielęgnowała je, nie pozwalała złapać myszy, pacnąć muchy. Robiła groby dla zwierzątek i długo potem płakała. A jak dorosła, to do domu sprowadzała już nie tylko zwierzaki, ale i ludzi. Ze studiów z Lublina wróciła z koleżanką, bo Marusia nie mogła wrócić do siebie, na Białoruś. Z Kalisza po kilku latach pracy w Domu Życia wróciła z Renatą i Gabrysią, bo nie miały się gdzie podziać i ze stadem zwierząt. Często z podróży wracała z kimś, kogo trzeba było przenocować, komu trzeba było pomóc. Często byli to ludzie innych wyznań, religii, czasem niewierzący. Szukała zawsze biednych, a oni jej szukali. I zawsze się odnajdywali. Nigdy się nie nudziła. Nigdy nie miała czasu wolnego. Zajęła się zbieraniem pieniędzy na studnię w Ugandzie, bo przypadkowo poznała przez Internet Innocenta Sserufungo z Kampali, no i oczywiście postanowiła mu pomóc. Niestety nie zdążyła, uzbierać wszystkich pieniędzy przed śmiercią. Ale studnia powstaje i podobno ma mieć na imię Ania”.
Spotkanie z Anią zostawiało w nas trwały ślad. Można powiedzieć, że będąc blisko niej stawaliśmy się lepsi. Bóg przez nią dawał nam okazję, by być chlebem. Tak wspomina jedno z pierwszych spotkań z Anią ks. Henryk, przyjaciel z czasów studiów na KUL, dziś dyrektor szkoły katolickiej w Nysie: „To były rekolekcje w Łabuniach koło Zamościa. Ania grała na gitarze i śpiewała piosenkę, której wcześniej nie znałem. „Chcę do Ciebie podobnym być, Jezu. Naczyniem, które byś wypełniać mógł”. Jej życie było takim wołaniem. Gdziekolwiek z nią byliśmy, cokolwiek razem robiliśmy, to było zawsze pozwolenie, by wypełniał ją i jej czyny Jezus. To nie było takie sobie marzenie, mrzonka, to była realizacja. To był też czas jej wielkiego cierpienia, przeszła bardzo poważną operację kręgosłupa. Wiem, że swój krzyż ofiarowywała za grzechy w Kościele. Jak coś się złego działo, bardzo to przeżywała, kochała Kościół, nie osądzała, ale ofiarowywała swój straszny ból”.
Basia, przyjaciółka Ani ze studiów na KUL mówi tak: „Ania to uśmiech, zawsze wyciągnięta ręka. W akademiku zamieszkałyśmy w sąsiednich pokojach. Przyjechało mnóstwo ludzi z różnych miejsc, a ona potrafiła wszystkich jednoczyć, zawsze ciepło przyjąć, zawsze pozytywnie, była u nas spoiwem wszystkiego. U Ani w pokoju było zawsze pełno ludzi, tam się szło nie tylko na herbatę, ale było wiadomo, że ona wysłucha i pomoże. Dzisiaj też ją prosimy o pomoc”.
A o tym jak w tych trudnych czasach Ania pomaga otwierać drzwi opowiada Michał z Sycowa: „Postawa Ani i jej przykład kształtują mnie i moje czyny od wielu lat. Często po jej śmierci zastanawiam się co w danej chwili zrobiłaby lub powiedziałaby Ania. Gdy rozpoczęła się wojna na Ukrainie i pojawił się temat przyjmowania uchodźców wspólnie z żoną wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie przyjąć kilka osób w swoim domu. W podobny sposób za życia Ania przyjmowała innych, przyjmowała bezinteresownie, przyjmowała z godnością. Rozterki dotyczące tego jakie przybędą do nas osoby, czy będą uciążliwe, czy sobie poradzimy zostawiłem poprzez Anię Bogu. Mija już czwarty tydzień odkąd mieszkamy wspólnie z naszymi gośćmi z Ukrainy. Tak się zastanawiam, czy wraz z nimi nie zamieszkała u nas jeszcze jedna dodatkowa osoba, która pomaga”.
Z miłości do człowieka poranionego
Tej miłości do człowieka, szczególnie do człowieka poranionego, cierpiącego, wołającego o Boga i serce Ania uczyła się od św. Franciszka z Asyżu i św. brata Alberta Chmielowskiego. Z tym drugim łączyło ją bardzo wiele. Urodziła się 17 czerwca, w dniu, kiedy wspominamy Biedaczynę z Krakowa. Obraz Ecce Homo namalowany przez brata Alberta towarzyszył jej zawsze i wszędzie. Był moment w jej życiu, kiedy chciała zostać albertynką. Przez kilka tygodni mieszkała i pracowała z siostrami we Wrocławiu. Podjęła potem bardzo trudną decyzję. Uznała, że z powodu stanu zdrowia, nie może wybrać tej drogi. Wiele ją to kosztowało, ale Ania stąpała twardo po ziemi i wiedziała, że w życiu nie chodzi tylko o jej marzenia, ale o odpowiedzialność za innych i siebie. To był bardzo trudny czas w jej życiu, kiedy mogła znaleźć się na wózku inwalidzkim. Nie poddała się jednak i tak jak potrafiła służyła potrzebującym. Przez ponad pięć lat mieszkała w Domu Życia w Kaliszu i ten dom prowadziła. To był kolejny etap życia, który stał się dla wielu błogosławieństwem, szczególnie dla bezdomnych kobiet i dzieci, ale też czas, w którym przez Anię działał bardzo mocno jej ulubiony brat Albert.
„Jestem siostrą albertynką i o siostrach usłyszałam właśnie z ust Ani, jej słowa rozpaliły we mnie pragnienie poznania zgromadzenia bliżej – wspomina siostra Anna, która przed laty jeszcze jako świecka osoba pracowała z Anią Cieluch w Kaliszu. - Dziękuję Bogu za tę Miłość jaką Ania żywiła do św. Brata Alberta. W Domu Życia mieszkały osoby poranione, doświadczające różnorodnych kryzysów i była w nim i Ania, która kiedy się do niej przychodziło całym sobą mówiła: „Dobrze że jesteś, czekałam na Ciebie”. Każdego traktowała z wielką godnością i szacunkiem, niezależnie od tego czy przed twoim nazwiskiem widniały przedrostki mówiące o tytule naukowym, czy byłeś człowiekiem, po którym skakały perełki, a zapach odstraszał najgroźniejsze psy. Przez Anię byłeś przyjęty jak król, jak długo oczekiwany i wytęskniony przyjaciel. Otrzymałam od niej najpiękniejszą lekcję umiejętności budowania relacji. W życiu można dokonać wielu pięknych dzieł, ale często w tym całym zabieganiu chodzi o uratowanie jednej duszy i to jest niezwykły dar. Wybudowanie mocnej i trwałej relacji z osobą, która po ludzku może wydawać się nieatrakcyjna to umiejętność, którą Ania opanowała perfekcyjnie. Uczyła mnie, że każdy człowiek nosi w sobie obraz Boga, ma w sobie piękno, które często trzeba wydobyć, zauważyć, bo może zostało zabrudzone przez zło albo zapomniane przez wszystkich, a nawet przez samego siebie. Pamiętam jak któregoś dnia spożywając wspólny posiłek Ania zauważyła, że osoba, która go nakładała, jeśli lubiła daną osobę dawała pełną porcje posiłku, a jeśli kogoś nie lubiła nakładała mu mniejszą porcję. Wtedy Ania zwróciła uwagę tej kobiecie w taki sposób, że zainteresowana sama zaczęła się śmiać, bo nie zdawała sobie sprawy, że tak postępuje. Dla kogoś, takie wydarzenie może być mało istotne, ale dla mnie dziś, kiedy sama mieszkam z osobami bezdomnymi, to wielka rzecz, by umieć stworzyć taka atmosferę wspólnoty, w której możliwe jest przekazywania trudnych spraw z taką prostotą i naturalnością nie pogłębiając już istniejących ran życia. Nie mam wątpliwości, ze Ania jest świętą kobietą. Dziś ściśle z nią współpracuję, bo ona jak nikt inny zna sytuacje osób bezdomnych. Często proszę ją by zaradziła trudnościom, by uczyła mnie jak towarzyszyć tym, którzy staja na naszej drodze”.
Ostatnie lata życia Ani to powrót do Sycowa i praca w szkole i przedszkolu. Uczyła religii i plastyki, była wychowawcą klasy. Bywało, że na lekcje religii przez nią prowadzone zaczynały chodzić osoby, które wcześniej się z tych zajęć wypisywały. Ania tak pisała do swojej przyjaciółki o pracy w szkole: „Dzieci są kochane, ale nikt im nie przekazał, nie nauczył wiary. Czuję się jak na misjach. Dużo się zmieniło od czasu, gdy pracowałam w gimnazjum. Niby wszystkiego jest więcej, ale w sercach jakby wszystkiego mniej. Wiem, że nie ma przypadków i dlatego robię co mogę. Jak ktoś kiedyś powiedział, że boi się tylko, żeby nie pokazać Boga zbyt mało dobrego - tak staram się, żeby doprowadzić te dzieci w pobliże Tego, który ich kocha najbardziej na świecie, żeby mogły to poczuć, żeby mogły się tym ucieszyć żeby to im dało siłę. W związku z tym nawet się na nie nie denerwuję - a raczej staram się zrozumieć”.
Niech ślady świętości nie zostaną zatarte
Mam ogromną prośbę do wszystkich, którzy doświadczyli dobroci Anny Cieluch, by o tym opowiedzieć, napisać, przysłać do nas, do Sycowa, czy do redakcji „Opiekuna”. Niech te ślady świętości nie zostaną zatarte.
W czasie pogrzebu Ani ks. bp Andrzej Czaja mówił o wielkanocnej kartce, którą kilkanaście dni wcześniej od niej otrzymał. Kartki świąteczne Ania robiła zawsze sama. Na tej, którą otrzymał Biskup opolski było oblicze Jezusa, a pod nim cytat: „W Jego ranach jest nasze uzdrowienie”. Bp Andrzej powiedział przy trumnie Anny: „W kontekście tej chwili, którą przeżywamy, te słowa mają charakter jej testamentu. Odkrywają źródło piękna zdrowia duszy Ani. A Ania napisała do mnie tak: Kiedyś próbowano przywalić kamieniem Miłość. Nie udało się. Miłość zwyciężyła śmierć, zło, nienawiść. W tych trudnych czasach, kiedy wszyscy jesteśmy przygnieceni kamieniem pandemii, krzykliwego zła, frustracji, strachu, życzę przede wszystkim nadziei. Nadziei, że my doczekamy się poranka zmartwychwstania”. Obyśmy doczekali…
Ks. Adam Gmerek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!