Czy zatęsknimy za filmami z białym heteroseksualnym pozytywnym bohaterem?
Dzisiaj zaczniemy od ciekawostki. Był sobie kiedyś taki polski szewc żydowskiego pochodzenia Benjamin Wonsal (niektórzy utrzymują, że jego nazwisko brzmiało Wichenbaum, Wonskolaser albo Wrona, ale to jest zupełnie nieistotne) mieszkający w Krasnosielcu na Mazowszu.
W 1888 r. pan Benjamin z trójką urodzonych w Polsce synów wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, a konkretnie do Nowego Jorku i tam zmienił nazwisko na Warner, a imiona synów zmienił na angielskie (synów później przybyło). Nie będę tutaj opowiadał całej historii, dość powiedzieć, że to właśnie ci chłopcy stworzyli jedną z najbardziej znanych w branży filmowej markę Warner Brothers. Na marginesie dodam, że również dwie trzecie firmy Metro Goldwyn Mayer (oprócz Metro) ma żydowsko - polskie pochodzenie (a ich wizytówka z ryczącym lwem po dziś dzień uważam za najlepsze logo firmowe).
Młodsi pewnie nie pamiętają, ale były czasy, że by zobaczyć jakiś dobry film szło się do wypożyczalni kaset video. Osobiście pamiętam, że miałem swoje kryteria wyboru filmów: najpierw sięgało się po konkretne tytuły, o których wiedziało się, że to dobre filmy. Jeśli nic konkretnego nie było to się wybierało „po aktorach”. Niektórzy aktorzy nigdy nie grali w totalnym badziewiu, więc było pewne, że Al Pacino, Robert de Niro, czy Michael Douglas, a później też Brad Pitt czy Leonardo di Caprio gwarantowali dobrą rozrywkę. Natomiast trzecim dla mnie kryterium były właśnie produkcje Warner Brothers.
Dlatego, w jakimś sensie, strzałem w moje serce była wiadomość, że Warner zostało kupione przez Netflixa. Tak właśnie. Ta chyba przodująca w promocji „tęczowego świata” firma, już mająca olbrzymią część rynku, teraz stanie się de facto największym graczem na rynku filmowym. Co prawda kupuje jedynie połowę Warnera, ale jest to właśnie część filmowa, a zatem studia filmowe (w tym DC Studios), stację HBO oraz HBO Max.
Włodzimierz Lenin powiedział masę głupstw, ale też jedną ważną, a mianowicie, że kino jest najważniejszą ze sztuk. Młodzież wychowana na filmach Netflixa ma zupełnie inne pojmowanie świata, seksualności i moralności i nie jest to dobra informacja dla wyznających chrześcijański system wartości. Swoją drogą, zastanawiam się, czy w takich działalnościach jak show biznes są jakieś regulacje antymonopolowe, czy też nie? Bo jak nie, to zaleje nas ten „nowy, wspaniały świat”, „wolność, równość i braterstwo” albo śmierć.
A skoro już jesteśmy przy sztuce filmowej, to kuriozalną sytuację obserwujemy we Francji. Właśnie tam powstał fabularyzowany dokument Sacre-Coeur, opowiadający o objawieniach Najświętszego Serca Jezusa, które miały miejsce w XVII w. Zupełnie niespodziewanie film ten stał się francuskim hitem kasowym, co oczywiście nie spodobało się środowiskom lewicowym i rozpętała się dyskusja na temat… religii we Francji. Naprawdę! I tak na przykład w Marsylii lewicowy mer miasta odwołał pokaz filmu „Najświętsze Serce” z powodu… ochrony zasady świeckości państwa. Ten sam mer, „obrońca świeckości Francji”, w lipcu tego roku oddał olbrzymią działkę miejską pod budowę nowego… meczetu. Na szczęście sąd administracyjny uchylił decyzję mera i nakazał przełożenie pokazu filmu.
Z kolei w mieście Clichy-la-Garenne mer miasta nie zgodził się na bojkotowanie tego filmu w swoim mieście, a kierownik kina uznał to za „ingerencję polityczną” i zrezygnował ze stanowiska z powodu konieczności projekcji filmu o Sercu Jezusa. Nie trzeba dodawać, że stał się niemal „męczennikiem” dla całej lewicy.
Oszczędzę wam innych komentarzy, ale we Francji ewidentnie próbuje się rozszerzyć zasadę rozdziału państwa i Kościoła nie tylko na kinematografię, ale na całą kulturę. Wyobraźcie sobie, że nawet w czasie koncertów muzyki poważnej we Francji (często odbywają się one w należących do państwa kościołach katolickich), zaleca się, by nie grano wyłącznie utworów religijnych, ale żeby wplatać utwory „świeckie”. Gdyby Francja chciała usunąć wszystko co chrześcijańskie ze swojej kultury nie za wiele by jej zostało…
Zdobycze nowego wspaniałego świata nie są tylko udziałem Francji, bo i nasz Kraków koniecznie chce udowodnić, że sroce spod ogona nie wypadł. O nie, nie, nie! Nie dam się wmanewrować w te gierki: wcale nie mam na myśli powrotu kard. Rysia do Wawelskiego grodu ;) Myślę o czymś zupełnie innym. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, orzekł, że Polska winna respektować tzw. homomałżeństwa Polaków zawarte za granicą i dokonywać transkrypcji takich dokumentów. Część krakowskich radnych, nie wspomnę z jakiej opcji światopoglądowej, przygotowała rezolucję do Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z wnioskiem, by umożliwić Urzędowi Stanu Cywilnego w Krakowie na tego rodzaju działania. Ponieważ w Polsce obowiązują regulacje prawne nie pozwalające na tego rodzaju transkrypcje jak choćby rozporządzenie MSWiA określające wzory aktów stanu cywilnego oraz będący rezultatem tych przepisów, system elektroniczny USC, niedopuszczający wprowadzenia do aktu małżeństwa numerów PESEL osób tej samej płci, radni krakowscy apelują „do Pana Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji o niezwłoczne podjęcie w działań zmierzających do zapewnienia możliwości uznania zagranicznych małżeństw jednopłciowych obywateli polskich przez państwo polskie, a tym samym efektywnej realizacji obowiązującego prawa przez Urząd Stanu Cywilnego w Krakowie”.
Co mogę powiedzieć? Ja rozumiem, że jak nie można wejść przez drzwi, to trzeba próbować wcisnąć się przez okno, ale tzw. polityka plasterków salami w wykonaniu środowisk genderowych jest już wszystkim doskonale znana. Nie walczą o „całą stawkę” od razu, tylko „po plasterku”. Jak już się uda załatwić transkrypcję w polskich rejestrach związków jednopłciowych zawartych w innych krajach, to potem będziemy mieli przyczółek do dalszych żądań. Pragnę jednak przypomnieć, że kiedy Polska wchodziła do Unii jasno było powiedziane, że sprawy światopoglądowe pozostają w gestii krajów członkowskich. Dalej, Unia nie ma kompetencji do regulacji materialnego prawa rodzinnego (w tym definiowania małżeństwa), a art. 9 Karty Praw Podstawowych UE, owszem, gwarantuje prawo do zawarcia małżeństwa, ale nie definiuje go, wyraźnie odsyłając w tym zakresie do „ustaw krajowych”. Wreszcie ewentualna ustawa instytucjonalizująca związki jednopłciowe byłaby w oczywisty sposób niezgodna z art. 18 Konstytucji Rzeczypospolitej, który stanowi o małżeństwie jako związku pomiędzy kobietą a mężczyzną. Nie jestem fanem naszej konstytucji, ale póki co taką mamy, więc skanduję głośno: Kon-sty-tu-cja! Kon-sty-tu-cja! Kon-sty-tu-cja!
A szanownemu TSUE chciałbym po prostu powiedzieć: zajmujcie się tym, co jest w waszych kompetencjach, bo gest Kozakiewicza pokazały wam niejednokrotnie choćby Niemcy i Francja, więc czemu my mielibyśmy się krygować?
Notabene pamiętam, kiedy Niemcy bodajże po raz pierwszy jawnie zignorowali orzeczenie TSUE podniósł się lament, również w Niemczech, ale nie odnośnie meritum odrzucenia stanowiska TSUE przez Niemcy, czy mieli rację czy nie, ale że taka postawa może rozochocić Polskę i Węgry… Motywacja przez duże M!
Pleban ze wsi
Nie jestem profesorem, ani dziekanem, ani nawet kanonikiem, nie mam konta na TikToku, nawet na Facebooku mnie nie ma. Jestem zwyczajnym plebanem ze wsi, gdzie kura zniesie jajko, zanim minister ogłosi program wsparcia dla rolników. Ale nawet mnie, kiedy słyszę i widzę pewne absurdy, ręka świerzbi... Więc żeby komuś nie przywalić, piszę.
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!