Czego mnie nie nauczono w seminarium?
Jestem świeżo po rekolekcjach. Tak, tak, księża też poddają się rekolekcjom, nie tylko je głoszą, a takim plebanom ze wsi, jak ja, są one szczególnie potrzebne, żeby nie zgnuśnieć. I podczas tych rekolekcji – uwaga, teraz użyję ulubionego słowa mojego kochanego biskupa - „wybrzmiało” wiele żalu na temat tego, czego nas w seminarium nie nauczono! Bo podczas rekolekcji kapłańskich, oprócz tego, że się słucha to jeszcze jest czasami okazja, żeby się trochę pokonfrontować.
A w Polsce właśnie się toczy ponoć wielka dyskusja na temat nowego ratio studiorum (w sumie to ciekawe jest to, że dyskusja się toczy po tym, jak to nowe ratio zostało już przyjęte, ale co się będę czepiał szczegółów, na pewno wcześniej było konsultowane. Nie ze mną oczywiście, no ale kto by tam pytał proboszcza ze wsi, czy ratio studiorum według którego go uczono w seminarium przynosi dobre owoce w jego pracy duszpasterskiej).
Zanim pójdę dalej to chyba warto powiedzieć co to za ustrojstwo to całe ratio studiorum. I tu muszę się cofnąć do zamierzchłych czasów mojej formacji seminaryjnej. Otóż pewnego dnia przybyła do nas wizytacja apostolska. Nie, nie! Nikt nie chciał zamknąć naszego seminarium (bo i gdzie niby mieliby przenieść tych prawie 300 chłopa, którzy tam studiowali?)! Wbrew pozorom, wizytacje apostolskie są wydarzeniem rutynowym, tylko ostatnio wydaje się, że to jakiś wydział wewnętrzny w Kościele do specjalnych dochodzeń. I wówczas nasi przełożeni zachęcali nas z całego swojego serca, byśmy ochoczo „uderzali” do księży wizytatorów i spokojnie opowiadali, co nam leży na naszym kleryckim wrażliwym sercu. Już mnie trochę znacie, więc się pewnie domyślacie, że w moim kleryckim sercu było wiele spraw, którymi „ochoczo” chciałem się podzielić z księżmi wizytatorami. I wbrew temu co myśleli wówczas moi przełożeni („ten przyszły pleban ze wsi poleciał się skarżyć wizytatorom”) wcale nie chciałem się na nic skarżyć, a tylko zadałem jedno niewinne pytanie: „Drodzy kapłani od samego Ojca Świętego! Wytłumaczcie biednemu klerykowi co to jest owo tajemnicze „ratio studiorum”, bo u nas każde nawet najbardziej absurdalne sytuacje, typu 14 egzaminów podczas jednej sesji, tłumaczy się właśnie istnieniem owego ustrojstwa, którego absolutnie nie można zmieniać, bo to z samego Watykanu przychodzi”. Księża wizytatorzy grzecznie mi wyjaśnili, że ratio studiorum to po prostu opis studiów akademickich i z grubsza określa jakie przedmioty powinny być wykładane, w jakim zakresie i na których latach, ale wcale nie jest aż tak sztywne i daje pewne pole manewru. Uzbrojony w tę odpowiedź próbowałem później troszeczkę apelować o to pole manewru, ale ostatecznie te manewry spowodowały hmm... Może inaczej! Te manewry dały mi możliwość sprawdzenia, czy również w innym seminarium ratio studiorum było identyczne. Ale to temat na inną gawędę.
Tematem dzisiejszej gawędy jest to, czego mnie w seminarium nie nauczono. Na samym początku chciałem powiedzieć, że w seminarium nie nauczono mnie choćby robienia „tiktoków”, czyli krótkich śmiesznych filmików, które mój wikariusz umie robić i ma pół miliona widzów, podczas gdy moje kazania z trudem zbiorą kilkuset słuchaczy, ale tę skargę wycofuję, bo okazało się nie tylko, że w czasach mojej formacji nie było Internetu i TikToka, ale na dodatek, że wikary sam się tego nauczył. Więc tego im nie policzę. Ale tu się kończy taryfa ulgowa. I tak, zaczniemy od rzeczy lżejszego kalibru: w seminarium nikt mnie nie nauczył choćby elementarnych podstaw prowadzenia instytucji, jaką jest każda parafia, gdzie są zatrudnione osoby, gdzie się płaci podatki, dokonuje remontów i zarządza często wieloma nieruchomościami. Czasami się coś buduje. I uwaga, tym wszystkim nie zarządza się dla siebie! To są rzeczy mi powierzone i nikt mnie nie nauczył, jak się z nimi obchodzić! I dlatego, ja się wcale nie dziwię, choć oczywiście tego nie pochwalam, że niektórzy proboszczowie jak dostaną parafię to się zachowują jak ten człowiek z przypowieści o talentach albo o minach, który dostał tylko jedną minę i ze strachu przed panem zakopał ją w ziemi! I teraz postawcie się w sytuacji proboszcza, którego na tę minę, znaczy się chciałem powiedzieć na tę parafię, wstawią 20 lat później... Pewnie zawsze można poprzednika określić wdzięcznym przydomkiem „plebania się wali, trzeba iść dalej”, ale powtarzam, czy można się dziwić, skoro nikt go nie nauczył, jak się z tym obchodzić, a chyba nie każdy ma naturalną smykałkę do budowlanki, jak choćby mój przyjaciel Lesiu „Biedaczyna”, który sam sobie płytki kładł w łazience?
Ale sprawy gospodarcze, jakkolwiek potrafią być najbardziej opłakane w skutki ekonomiczne to mały pikuś w porównaniu z innymi rzeczami, których mnie w seminarium nie nauczono. Przede wszystkim mam na myśli Biblię. Dlaczego z seminarium nie wyniosłem nie tylko miłości do Słowa Bożego (bo nikt mnie nie potrafił w Biblii rozkochać, nikt mnie nią nie zafascynował – był jeden kandydat, ale miał wylew i mnie nie zdążył pouczyć), ale nawet przekonania, że jest ona najważniejszym źródłem wiary i nauczania? Co z tego, że powiedzieli mi ile razy jest użyte takie czy inne słowo w danej księdze, skoro nie nauczyli mnie głosić pięknych katechez biblijnych, nie pokazali mi jak się na Biblii opierać, bo przecież nie cytując kilka czy nawet kilkanaście sigli (oznaczenia fragmentów Ksiąg Biblii) typu Rz 2,15, Łk 5,21-23, które poruszają jakiś temat. Nawiasem mówiąc pamiętam, jak jeden profesor wymieniał nam takie różne tematy, na przykład: „O mądrości Boga czytamy w:” i tutaj leciała cała seria sigli. W pewnym momencie jeden kleryk podniósł rękę i zaprotestował, że w jednym z wymienionych cytatów nie ma mowy o mądrości Boga. Profesor spąsowiał i było bardzo gorąco. No ale przecież nie to powinno mi utkwić w pamięci z wykładów Biblii, prawda? Nad katechetyką, pedagogiką czy absolutnym nieobecnym w formacji czyli komunikacji interpersonalnej lepiej zaciągnę kotarę milczenia. Ja uważam, że tego wszystkiego trzeba uczyć, ale trzeba uczyć dobrze. Zwłaszcza Biblii. Jak najwięcej. No i przed wszystkim to ma być jakaś budowla, w której rzeczy usłyszane na egzegezie, a potem na teologii dogmatycznej i wreszcie na moralnej czy w prawie kanonicznym są ze sobą komplementarne, a nie gryzą się ze sobą. No ale słyszę, że nowe ratio studiorum ma spowodować przede wszystkim „wychowanie do wiary rozumianej jako relacja”. Brzmi pięknie, oby tylko nie wylano dziecka z kąpielą. Zwłaszcza, że w żadnym seminarium nie ma już 300 chłopa i nie bardzo jest kogo wylewać...
Pleban ze wsi
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!