Cień dziadka
O ile moje obie babcie zdążyłam wypytać o ich młodość i przeszłość ich rodziców, o tyle moi dziadkowie pozostali dla mnie tajemnicą. Biografię starszego z nich rekonstruuję samodzielnie od kilkunastu lat. Życie młodszego to jeszcze zamknięta księga.
Sto lat temu, kiedy rodził się mój dziadek Zdzisław, 24-letni dziadek Józef wędrował piechotą z kufrem podróżnym w ręce poszukując pracy. Kilka lat później obaj mieli zostać sąsiadami, a kilkadziesiąt dziadkami wspólnej wnuczki, czyli mnie. Józef urodził się w 1901 roku pod Koninem. Nie zdążyłam go poznać. Miał troje rodzeństwa: dwóch braci i siostrę. Władek, jako nastolatek utonął w noc świętojańską w pozornie niegroźnej rzeczce. Staszek, jako bardzo młody mężczyzna zmarł na zapalenie płuc. Helena wyszła za mąż za nauczyciela, który w czasach jej młodości wynajmował pokój w domu jej rodziców.
Herby-Gdynia
Moi pradziadkowie Tekla i Michał nie byli zamożni, więc Józef pewnego dnia wyruszył z drewnianym kufrem podróżnym w świat w poszukiwaniu pracy. Musiał iść na południe, bo jego punktem docelowym okazały się okolice Wielunia. Może miał nadzieję, że znajdzie zatrudnienie gdzieś bliżej rodzinnych stron, ale to się nie udało. Przez kilka dni nic nie jadł, nie miał pieniędzy na chleb. A pod Wieluniem wyrastał właśnie fragment linii kolejowej w relacji Herby-Gdynia, więc potrzebowali tam ludzi do pracy. Przypomnę, że trzy największe budowy II Rzeczpospolitej to Centralny Okręg Przemysłowy, port w Gdyni i magistrala węglowa Śląsk – Gdynia właśnie. Najwcześniej, bo już w 1920 roku, zbudowano między Chorzowem a Piekarami Śląskimi krótką obwodnicę niemieckiego wówczas Bytomia, a w 1926 roku linię Tarnowskie Góry–Herby Nowe–Wieluń–Kępno, która pozwoliła ominąć niemiecki węzeł w Kluczborku. To rozwiązało problem tylko połowicznie: trasa ze Śląska nad morze wiodła nadal okrężną drogą, przez Wielkopolskę. Dlatego rząd zdecydował o największej budowie komunikacyjnej przedwojennej Polski: magistrali Herby Nowe–Bydgoszcz–Gdynia, by ominąć Wolne Miasto Gdańsk. Magistrala węglowa Herby-Gdynia zostanie uroczyście otwarta dokładnie trzy dni po ślubie Józefa z moją babcią Stanisławą tj. 1 marca 1933 roku. Gdy dziadek Józef budował II Rzeczpospolitą, budując wieluński odcinek kolei, na kresach wschodnich, a dokładniej w Słonimskim garnizonie stacjonował 79 Pułk Piechoty Strzelców Słonimskich im. Hetmana Lwa Sapiehy.
Kiedy praca pod Wieluniem się skończyła, Józef, a także jego kuzyn i przyjaciel otrzymali wezwania do odbycia służby wojskowej właśnie w Słonimiu. Do dziś zastanawiamy się w rodzinnym gronie, jak ci trzej muszkieterowie spod Konina dotarli na Polesie. Funkcjonowała już linia kolejowa Konin-Kutno-Warszawa, więc być może właśnie z niej skorzystali, by dotrzeć do stolicy, a tam przesiedli się do pociągu jadącego do Grodna? Ale Grodno i Słonim dzieli jeszcze około 140 kilometrów, więc jak podróżowaliby dalej? I jak w ogóle doszło do tego, że zostali wysłani aż na tak odległe tereny?
Wielkopolska i Kresy
Zwróćmy uwagę, że jeszcze dziś, czyli ponad 100 lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, Polacy zamieszkujący tereny dawnych zaborów lubią się ze sobą porównywać przez ich pryzmat. Potomkowie mieszkańców zaboru austriackiego (a właściwie austrowęgierskiego) chlubią się pamiątkami w postaci węgierskich przysmaków w swych regionalnych kuchniach, wiedeńską kulturą (w tym m.in. walcami Strauss’a, obrazami Klimta czy psychoanalizą Freuda) i kultem wolności, której w ich zaborze było akurat najwięcej. Synowie zaboru pruskiego natomiast podkreślają przede wszystkim odziedziczony po Niemcach status cywilizacyjny. My, jako następcy podwładnych carów Rosji chlubimy się romantycznymi zrywami powstańczymi, przodkami zsyłanymi na Sybir i dowcipami o poznaniakach, którzy w czasie Powstania Wielkopolskiego nie zdobyli dworca kolejowego, bo nie mogli nań wejść bez peronówek.
Zabór rosyjski nie podziałał na nas zbyt rozwojowo. A już na pewno w czasach rozbiorów nie rozwijały się kresowe prowincje. I właśnie w związku z tym władze państwowe postanowiły „zanieść” nieco poniemieckiej cywilizacji w tamte rejony. Postanowienie to realizowano m.in. przy pomocy służby wojskowej. Młodych mężczyzn z terenów Wielkopolski, która uważana była za najbardziej nowoczesną część kraju, wysyłano do wojska na Kresy, zaś młodzi kresowiacy przybywali do Wielkopolski, by tutaj nabrać żołnierskich szlifów. Zatem z jednej strony wielkopolskie wartości zawozili na wschód Wielkopolanie, a Kresowiacy wracali do domów z Poznania czy Piły, będąc nimi już nasiąknięci. I rzecz jasna, po powrocie mogli wcielać je w życie. Podobnie rzecz się miała z wielkopolskimi rzemieślnikami wyjeżdżającymi do Stanisławowa, Nowogródka, Mińska czy Łucka.
Na granicy białoruskiej
Józef i jego dwaj krajanie trafili do ww. 79 Pułku Piechoty Strzelców w Słonimiu, jednak pewną część tej służby odbyli również w nieodległych Baranowiczach. W okresie II RP pułk ten zaliczany był do struktur Korpusu Ochrony Pogranicza. Mimo naszego zwycięstwa w wojnie polsko-bolszewickiej, Sowieci robili co w ich mocy, by przedrzeć się ze swoją agenturą i ideologią na tereny naszego kraju. Żołnierze KOP-u rozprawiali się z nimi, a także ich polskimi współpracownikami w sposób dość bezwzględny.
Kiedy na dzisiejszej naszej granicy polsko-białoruskiej zaczęły się problemy z uchodźcami z Bliskiego Wschodu i Afryki, historycy wojskowości podkreślali, że tego rodzaju impas byłyby nie do pomyślenia w okresie międzywojnia. Z dyktaturą komunistyczną rozprawiano się niezwykle surowo i to w punktach jej zarzewia. Dziadek w czasie swego pobytu w Słonimie musiał więc dobrze poznać, na czym polega sowiecki komunizm. Warto przypomnieć, że na żołnierzy KOP-u nienawistnym wzrokiem spoglądały już w 1945 roku komunistyczne władze Polski. Powstał nawet konkretny plan rozprawienia się z nimi, a przynajmniej z kadrami oficerskimi KOP-u, jednak śmierć Stalina i tzw. odwilż jaka po niej nadeszła, plany te zniweczyły. Wiele razy pytałam babcię o szczegóły pobytu dziadka na Kresach. Ale w kółko powtarzała, że był tam po prostu „w wojsku” i że zajmował się końmi.
Kilkanaście lat temu postanowiłam przyjrzeć się dokładniej dwóm zdjęciom, które przywiózł ze Słonimia. Do jednego pozował z czterema mundurowymi młodzieńcami, na drugim ze swoim kuzynem i przyjacielem z rodzinnej wsi. Udało mi się ustalić, że fotografie wykonał znany wówczas tamtejszy fotograf Wejnsztein, który prócz żołnierzy fotografował też piękno Polesia i przenosił je na pocztówki. Do całej historii poleskiego KOP-u, którą wcześniej opisałam, doszłam zupełnie sama, wychodząc od liczby „79”, którą dziadek i jego koledzy mieli na pagonach. Na Kresach mój dziadek przebywał bez wątpienia w 1926 roku. Skąd ta pewność?
Hołd dla narodu amerykańskiego
W 1926 roku Stany Zjednoczone świętowały 150-lecie niepodległości. Z tej okazji naród polski złożył narodowi amerykańskiemu życzenia, pod którymi podpisała się jedna piąta (5,5 miliona!) Polaków. Ofiarowaliśmy Amerykanom kolekcję autografów przedstawicieli władz państwowych, kościelnych, świata nauki, kultury, różnego rodzaju urzędów, organizacji, instytucji, a nawet dzieci i młodzieży z maleńkich wiosek i przysiółków. Był to dowód uznania dla stworzonych przez Amerykanów instytucji, w których – jak napisano w życzeniach – „wolność, równość i sprawiedliwość znalazły swój najwyższy wyraz, stając się gwiazdą przewodnią dla wszystkich nowoczesnych demokracji”.
W części, do której wpisywali się mieszkańcy Baranowicz pojawiły się także podpisy mojego dziadka oraz jego dwóch ziomków: „Józef Polewski, Józef Drzewiecki, Antoni Galemba”. Pięknie oprawiony zbiór, liczący 111 tomów złożono w listopadzie 1926 roku na ręce prezydenta USA Calvina Coolidge’a. Z Białego Domu trafił on do Biblioteki Kongresu USA w Waszyngtonie i tam przechowywany jest do dziś. Dziadek Zdzisław był w moim życiu tylko przez 13 lat. Jego nie zdążyłam wypytać o przeszłość, więc teraz również muszę odkrywać ją sama.
Aleksandra Polewska-Wianecka
zdjęcie: Józef Polewski pierwszy od prawej
stoi w drugim rzędzie
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!