Boję się modlitwy czyli zasada Kubusia Puchatka w praktyce
Wiem, że bardzo wałkuję ten temat, ale i on się we mnie wałkuje. Bo trzeba się modlić, jest to jedna z najważniejszych potrzeb, a trudno to robić.
Idę z Borysem dołem Cytadeli. Już o tym pisałem na pewno. Idę dołem, żeby wracać górą. Może to i jest jakaś metafora, ale najpewniej nie jest. Na dole, w fosie, jest po prostu dużo błota. Pan Włodek, którego nazwałem św. Franciszkiem z Cytadeli, z czego się nie wycofuję (Włodek mnie nie zabił, więc stać mnie na odwagę), uważa, że przez tę wodę w fosie całkiem nam zgnije wierzba Jasia Sajdaka. Czyli ta wierzba z witrażami w dziuplach, o której też pisałem. No więc fosa gnije, a Borys się ubłaca. Nie wiem czemu mi to słownik podkreślił? No jak się obsmaruje błotem to co to jest? Ubłaca się i tyle.
Ale z tego chodzenia dołem wynika, że potem trzeba pójść pod górkę. Można by to robić łagodną drogą, tak jak czasem robi pan Włodek, ale można też najbardziej stromymi schodami. Czego pan Włodek prawie nie robi. Po porządnym udarze to naprawdę bardzo jest dzielny, że w ogóle może obejść Cytadelę wkoło. A może i robi to! Ale my z Borysem nie jesteśmy na razie po udarze, więc czujemy się powołani do chodzenia po schodach. Borys bardziej do latania, a ja bardziej do człapania. Takie mamy charyzmaty.
No i właśnie. Kiedy już jesteśmy na tych schodach, to zwykle przychodzi czas na tę króciutką Modlitwę Fatimską, „O mój Jezu”. Dokładnie na samej górze schodów, kiedy muszę sam przed sobą udawać, że wcale się nie zdyszałem. To mi akurat coraz lepiej wychodzi. A z modlitwą różnie. Nigdy mi ona za bardzo nie leżała. Długo nie mogłem się wręcz nauczyć (!?) tej jednej linijki. Przy jakimś wspólnym Różańcu po prostu czekałem aż inni to powiedzą, a jeśli odmawiałem sam to po prostu sobie opuszczałem.
Ale jest taka zasada psychiatryczna, ja w każdym razie ją wyznaję jako psychiatra, która się nazywa „zasada Kubusia Puchatka co do unikania”. Wymyślił ją Puchatek, ale ja stosuję i nazywam jak nazywam. Pochodzi z takiej historii, kiedy Kubuś przyszedł do Prosiaczka i zaglądał do niego do domku. A Prosiaczka nie było. Ale im bardziej Kubuś tam zaglądał, tym bardziej Prosiaczka tam nie było. To trochę skomplikowane, ale ja używam tej zasady do rozbijania lęku. Jeśli mam niechęć do zrobienia czegoś, to podejrzewam po pierwsze, że to z lęku. To oznacza, że koniecznie muszę to właśnie zrobić, bo im bardziej tam zajrzę, tym bardziej tam nie będzie mojego lęku. To się bardzo sprawdza i wyjąwszy cztery czy pięć złamań kończyn, dwa krwiaki mózgu, odmę mózgu i oka, oraz drobne zupełnie zranienia, wykonywanie tej zasady jest absolutnie bezpieczne.
Czy ta zasada się odnosi do Modlitwy Fatimskiej? A bo ja wiem? Nie mam specjalnej zasady do modlitw. Nie jestem aż tak zasadniczy. Więc zastępczo zastosowałem w tym przypadku „zasadę Puchatka co do unikania”. Chociaż ja się chyba tej modlitwy nie boję, tylko jej nie rozumiem.
„O mój Jezu” – tak? A czemu „mój”? Dali mi Go w nagrodę czy jak? A jak „mój” to czy też „wasz”? No tak. W tym jest lęk. Boję się śmieszności. „O mój Jezu” to mocno patetyczna inwokacja. Przy ludziach byś tak powiedział? Co ja bym nie powiedział? Ja? Wolałbym powiedzieć coś innego. Wiele innych inwokacji wygrałoby z tą. A ja jestem chrześcijaninem. To moje życie. Moje zasady. Mój Jezus. O Matko… Czyli muszę?
„Przebacz nam nasze grzechy” - no jasne. A czemu nasze? Może za grzechy to już będę własne żałował? Mam się w cudze piersi bić?
Aha, czyli to też z lęku. Bo boję się myśleć o tych sytuacjach, kiedy przyczyniłem się do czyjegoś grzechu, a sam jakby tak zostałem, że w zasadzie, prawie wcale, no, ja niekoniecznie.. w każdym razie. Tak mnie musnęło, koło ucha mi przeszło i już poleciało. A przecież jeszcze są, i to ile, takie sytuacje, że mogłem zapobiec. No nie przyczyniałem się, ale odczyniać też się za bardzo nie odczyniałem..
„Zachowaj nas od ognia piekielnego” - to jest po prostu staroświeckie. To jest słabe. Jakiego znowu ognia? Jakiego piekielnego? O tym się już teraz nie mówi. To jest przestarzałe, a jeszcze do tego infantylne.
Czyli z lęku. To jest taka sprawa, że w ogóle boję się pomyśleć. W tym wypadku jakoś nie tylko o sobie. Tyle osób bliskich, tyle osób, które kocham. A przecież nie nawracam ich. Dumny jestem z tego, że nie nawracam. Nie wolno. Każdy ma swoje przecież zdanie. A jeśli to zdanie będzie aż tak kosztowne? Wiem, że nie?
„Zaprowadź nasze dusze do nieba”. Naprawdę muszą być dusze? Mi się tak ciągle mówi „nas”, a nawet „nasze ciała”. Tak mi się mówi.
To już na pewno z lęku. Z lęku przed tym czego nie znam, czego bardzo nie jestem pewien. Jeden z moich braci w okresie nauki szkolnej był mocno roztargniony. Do legendy przeszła sytuacja, kiedy odbierałem go ze szkoły i spytałem, gdzie ma tornister. - Agnieszka! Ja dziś miałem tornister?? – zawołał beztrosko.
Agnieszka! Czy ja miałem dziś ze sobą duszę? A jak nie to co? Co mi pójdzie do tego nieba? Bez żartów. To nie jest bezpieczny układ.
„I pomagaj szczególnie tym, którzy najbardziej potrzebują Twojego miłosierdzia” – czyli to w ogóle nie jest o mnie. No bo ja raczej nie aż tak bardzo… No chyba nie najbardziej? Tylu znam ludzi, którzy o ho ho jak bardziej ode mnie. W zasadzie większość… Znam ich? A może oni sobie jednak skrycie prowadzą bardzo święte życie? A może w rankingu jestem mocno nisko? A może w ogóle nie ma rankingu, bo wszyscy dramatycznie potrzebują? Zwłaszcza myśl o tym, że może nie ma wcale żadnego rankingu powoduje całkiem silny lęk.
Czyli jednak słuszna intuicja. Zaglądać, zaglądać – żeby tam tego mojego Prosiaczka było jakoś mniej. I żebym się tak nie bał.
A Boryś właśnie naszczekał na łączce na strasznego psa mordercę (jakiś taki bojowy czarny molos zabójca!). No, nie rzuci się na niego, nie jest idiotą, ale jakby musiał mnie bronić? A jakbym ja musiał? Dobra. Odwołuję, będę potrzebował pomocy. Mogę i najbardziej.
Łukasz Święcicki
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!