Biednych mamy zawsze
Boże, źródło wszelkiego miłosierdzia i dobroci, Ty nam wskazałeś jako lekarstwo na grzechy post, modlitwę i jałmużnę – te słowa z formularza Mszy Świętej w III Niedzielę Wielkiego Postu jeszcze raz przypomniały nam leki z Bożej apteki na nasze słabości. Pisaliśmy już o modlitwie i poszczeniu, a dzisiaj kilka sugestii na temat jałmużny. Po otwarciu się na Boga i na samych siebie, trzeba się otworzyć na bliźnich.
Nieco zainspirowany tym, co przed dwoma tygodniami napisała na naszych łamach Anika Djoniziak na temat marnowania jedzenia, najpierw chciałbym przypomnieć pewną postać, o której pisałem niemal rok temu. Chodzi o Polaka, którego poznałem w Melbourne. Zbyszek (nie jest to jego prawdziwe imię, ale niech tak zostanie) mieszka w Australii od lat i zapadł mi w pamięć przede wszystkim dlatego, że kochał Eucharystię. Nawet w dni powszednie zdarzało mu się być na Mszy więcej niż dwa razy, w różnych kościołach, australijskich i polskich, zależnie od tego, gdzie się akurat znajdował. Zawsze uśmiechnięty, choć czasem narzekał, że tylko dwa razy dziennie może przyjąć Komunię. Jednak tym, co go absolutnie wyróżniało spośród innych była jego misja i wcale nie jest powiedziane, że nie ma ona nic wspólnego z miłością do Eucharystii, może wręcz przeciwnie. Otóż Zbyszek każdego dnia z wózkiem przyczepionym do roweru objeżdżał śmietniki, zwłaszcza te przy supermarketach i wybierał z nich żywność, często jeszcze w oryginalnych opakowaniach, absolutnie zdatną do spożycia, pakował ją na swój wózek i później rozdawał wszystkim potrzebującym. I tak dzień po dniu. Za każdym razem, kiedy myślę o jałmużnie powraca w mej pamięci pochylona sylwetka Zbyszka, z czerwoną z wysiłku twarzą i przepoconą na plecach koszulą, pchającego rower z wózkiem wypełnionym jedzeniem z odzysku. I robi to przez okrągły rok, a nie tylko w czasie Wielkiego Postu.
Czy świat jest stworzony
z okazji do czynienia dobra?
A jak my praktykujemy jałmużnę, choćby tylko w czasie Wielkiego Postu? Spójrzmy wokół nas. Żebracy, bezdomni, narkomani, chorzy, dzieci, emigranci… Na parkingach, na dworcach, pod kościołem, wszędzie… Czasem natarczywi, częściej milczący z proszącymi oczami, nierzadko z opuszczoną głową i mówiącą za nich wystawioną na widok kartką… Komu, jak i kiedy pomóc? Czy dawać proszącym na ulicy? Coraz częściej słyszymy, że te osoby żebrzące na ulicach, zwłaszcza emigranci, zbierają pieniądze nie na małe dzieci, które często trzymają w ramionach, ale na wypasionych bonzów wylegujących się w tym czasie w hotelach. Kilka lat temu widziałem we Wrocławiu plakaty przedstawiające żebraka z dziurawym kapeluszem, z którego wypadały wrzucane tam pieniądze, z napisem informującym, że w mieście są noclegownie i przytułki gotowe przyjąć każdego, dać mu ciepłą strawę, ubranie i łóżko, więc nikt nie ma potrzeby żebrania na ulicach. Nie marnuj więc swoich pieniędzy, ale wpłać je na konto organizacji, które taką pomoc świadczą. Z drugiej strony, co jakiś czas wybuchają skandale dotyczące organizacji dobroczynnych, które więcej zebranych pieniędzy przeznaczają na tzw. działalność statutową, niż na biednych, którym mają pomagać. Dorzućmy jeszcze jeden dylemat: czy dać parę złotych proszącemu, na którego twarzy jest napisane „Jestem alkoholikiem“? Jedna szkoła mówi, że nie można dać mu pieniędzy, ale można mu kupić coś do jedzenia. Druga mówi, że dla takiego człowieka alkohol jest ważniejszy niż chleb… Nie za dużo tych dylematów?
Dla sprawiedliwości czy z miłości?
Nie jest łatwo określić, komu należy pomóc, a kogo i kiedy pominąć, ale możemy przynajmniej spróbować ustalić kilka podstawowych zasad. Jeśli wierzymy, że wszystko, co posiadamy nie należy do nas, ale zostało nam dane przez Stwórcę, wówczas dzielenie się tym, co mamy z tymi, którzy nie mają, albo mają bardzo mało, jest fundamentalnym wymogiem sprawiedliwości braterskiej. Tak ujmuje to Katechizm Kościoła Katolickiego (2447). Za każdym razem, gdy staję wobec ludzkiej biedy muszę się nad tym zastanowić, muszę zobaczyć w potrzebującym brata. I nieraz kilka złotych jest raczej obrazą tego brata, bo może bardziej potrzebuje mojego czasu. Pamiętajmy też, że jeśli dajemy z tego, co nam zbywa, nie czynimy nic innego jak tylko wyrównujemy niesprawiedliwość, troszcząc się o tych, którzy sami nie potrafią. Tak długo jak mam czegoś w nadmiarze trzeba się tym dzielić. Jeśli chcemy mówić o dawaniu z miłości, to ofiara z tego, co nam zbywa nie wystarczy, trzeba podzielić się tym, czego i nam czasem brakuje, o co sami musimy zabiegać. Jakkolwiek więc bardzo słusznym jest odwiezienie do Caritas pełnego samochodu ubrań, których już nie używam, to jednak trudno tu mówić o miłosierdziu. Ale jest to jakiś punkt wyjścia, może kiedyś doprowadzi nas do jałmużny bardziej ofiarnej.
Samarytanin „evergreen“
i obiektyw Desa
Ewangeliczny Samarytanin, który pochyla się nad pobitym przez zbójców człowiekiem, poświęca mu swój czas, opatruje rany, odwozi w bezpieczne miejsce i jeszcze zostawia pieniądze na dalsze leczenie i obiecuje dołożyć więcej, jeśli będzie tego wymagać kuracja, pozostaje „wiecznie zielonym“ przykładem jałmużny. Pomóc człowiekowi kompleksowo. Zająć się jego ciałem i duszą.
Rozpocząłem mój tekst przykładem Zbyszka z Melbourne, na koniec zapoznam Was z Desem, z tego samego miasta. Des miał na zbyciu obiektyw do aparatu, który strasznie mi się podobał, ale był bardzo kosztowny. Des znalazł wyjście z sytuacji patowej: „Ja dam ci ten obiektyw, a ty odprawisz kilkadziesiąt Mszy Świętych w intencjach, o które cię poproszę. Nie musisz się z tym spieszyć“. Zgodziłem się natychmiast. Już po powrocie do Polski z nowym „szkiełkiem“ do mojego Nikona, otrzymałem pocztą elektroniczną listę intencji, przygotowaną w arkuszu Exell, która mnie bardzo zadziwiła. Nie dość, że poszczególne intencje były oznaczone różnymi stopniami celebration priority, czyli pierwszeństwa celebracji (bardzo pilna, pilna, średnio pilna, niezbyt pilna), to jeszcze ich zawartość była niespotykana. Oto Des prosił mnie o odprawienie Mszy Świętych w takich intencjach: żeby Bóg się nim posłużył w szerzeniu kultu Bożego miłosierdzia; żeby natchnął go do napisania książki, która zbliży ludzi do Boga; żeby mógł ewangelizować w Indiach (!). Znakomita jednak większość intencji była za jego żyjących krewnych i przyjaciół, wymienionych z imienia i nazwiska, którzy według Desa byli właśnie w tarapatach: prosił Boga o rozwiązanie ich problemów zdrowotnych, finansowych, miłosnych i związanych z pracą. Kapelusze z głów! Nie po jałmużnę oczywiście, ale z podziwu. Czyż nie jest to wspaniała jałmużna według najlepszych wzorców: „niech nie wie lewica, co czyni prawica“?
ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!