Bardzo mroczny wieczór
Późnym wieczorem, 19 października 1984 roku, dwaj filharmonicy wracali maluchem z Bydgoszczy do Torunia. Przejeżdżając przez miejscowość Górsko zauważyli na poboczu dwa zaparkowane, puste samochody: golfa i fiata 125p. Tuż przed granicą Górska z Przysiekiem wyprzedził ich duży fiat, który zaraz potem gwałtownie zredukował prędkość i zatrzymał się. Na prawe pobocze ktoś wyrzucił z niego tlącego się papierosa. Przypomnijmy, właśnie w Górsku, dokładnie tamtego wieczora porwano ks. Jerzego Popiełuszkę.
Filharmonicy planowali wyminąć fiata, ale ten nieoczekiwanie ruszył. Niemal jednocześnie, z pobocza, na który dopiero co ktoś wyrzucił papierosa, wyszedł na środek jezdni mężczyzna. Jak okazało się później był to Waldemar Chrostowski. Machał rękami, próbował zatrzymać malucha, wręcz rzucał się na maskę. Muzycy nie zatrzymali się, bo cała ta sytuacja wydała im się niepokojąca. Tymczasem z przeciwległego pobocza obserwowali wszystko dwaj inni świadkowie, majstrujący przy motorze, który uległ awarii. Byli pewni, że mężczyzna, który pojawił się na jezdni wcześniej nie upadł, nie był ranny, poobijany, ani brudny. Według nich wybiegł po prostu z pobocza drogi, by zatrzymać malucha.
Filharmoników i mężczyzn naprawiających motor po porwaniu ks. Popiełuszki przesłuchała jedynie milicja. W czasie tzw. procesu toruńskiego nie widziano konieczności wzywania ich na świadków. Po Waldemara Chrostowskiego przyjechała karetka pogotowia, by zabrać go do toruńskiego szpitala. Lekarz Krzysztof Dawidowicz, który jechał razem z Chrostowskim w karetce, w czasie przesłuchania szczegółowo zrelacjonował swoją rozmowę z nim. Stwierdził, że Chrostowski bardzo martwił się o ks. Jerzego, którego porywacze – cytuję - wzięli na tył samochodu. Dawidowicz zrozumiał, że księdza wieziono tym samym samochodem, z którego wyskoczył pacjent, tyle, że kapłan siedział na tylnej kanapie. Bo Chrostowski siedział z przodu. Pacjent zauważywszy, że lekarz go nie zrozumiał wyjaśnił, że ksiądz pozostał z tyłu samochodu, w sensie, że stał za autem na szosie. Do fiata 125p wciśnięto tylko Chrostowskiego. Ksiądz Popiełuszko został w Górsku – podkreślił stanowczo.
Pies tropiący i zaginiony raport
Według wersji z procesu toruńskiego, Chrostowski miał wyskoczyć z fiata, którym jechał razem z Grzegorzem Piotrowskim, Leszkiem Pękalą i Waldemarem Chmielewskim. Ksiądz natomiast miał być zamknięty w bagażniku auta. Jednak skoro zaraz po zdarzeniu, Chrostowski opowiedział Dawidowiczowi, że kapłan został na szosie w Górsku, to z kim miałby tam zostać? Sam? Oczywiście, że nie. Na miejsce porwania milicja przywiozła psa tropiącego o imieniu Junak. Milicjant, który z nim pracował, opowiedział prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu z pionu śledczego IPN, że po nawęszeniu zapachu z siedzenia, które zajmował w golfie ks. Jerzy, Junak podjął trop i najpierw ruszył poboczem jezdni, a następnie skręcił w leśną drogę. Po przebyciu około 200 metrów zatrzymał się na niej i dalej już nie szedł. Zgodnie z wymaganiami procedury tego badania, akcję powtórzono, a pies zachowywał się dokładnie tak samo jak przy pierwszej próbie.
O raporcie z przeprowadzenia tej czynności sąd nawet nie napomknął. Dokument w tajemniczych okolicznościach zaginął, a milicjanta biorącego udział w akcji nigdy nie powołano na świadka. Ks. Popiełuszko po opuszczeniu golfa został poprowadzony poboczem szosy w głąb lasu, umieszczony w czekającym tam na niego samochodzie i wywieziony. Dziś wiemy na pewno, że Piotrowski, Chmielewski i Pękala nie byli zabójcami księdza. W chwili jego śmierci już drugi dzień siedzieli w areszcie.
Rozcięta marynarka
Jak doszło do tego, że Waldemar Chrostowski wiozący ks. Popiełuszkę z Bydgoszczy w ogóle zatrzymał się w Górsku? Według tzw. oficjalnej wersji, fiat 125, którym jechali Piotrowski, Chmielewski i Pękala wyprzedził golfa i zajechał mu drogę zmuszając do zatrzymania się. Z pierwszego zeznania Chrostowskiego wynikało, że zobaczył w światłach reflektorów milicjanta drogówki, który stał na szosie i machał lizakiem, dając znać, by ten się zatrzymał. I Chrostowski to zrobił nie podejrzewając, że to zasadzka. Kierowca ks. Jerzego przez długie lata traktowany był jak bohater, który podjął się ryzykownego skoku z pędzącego samochodu, by ratować porwanego kapłana. Gdy po upadku komunizmu, sprawę zabójstwa ks. Popiełuszki poddano rewizji, świetlisty wizerunek Chrostowskiego zaczął ciemnieć.
Po pierwsze okazało się, że skok z pędzącego z prędkością 100 km/h samochodu kończy się zwykle śmiercią, a w najlepszym przypadku ciężkim kalectwem. Przeprowadzono w tej kwestii doświadczenia z zawodowymi kaskaderami. Żaden z nich nie odważył się skakać przy prędkości 100 km/h, eksperyment przeprowadzono więc przy prędkości 50 km/h, ale kaskaderzy i tak doznali złamań kości. Tymczasem Chrostowski wyszedł z niego niemal bez żadnego szwanku.
Po drugie, przeciw Chrostowskiemu przemówiła jego własna marynarka. Jak zeznał przed sądem, za jej połę złapał ją jeden z porywaczy w chwili gdy otworzył drzwi fiata i zerwał się do skoku. Skutkiem tego było rozerwanie tylnej części marynarki. W latach 90. na wniosek prokuratora Witkowskiego marynarkę zbadał światowej klasy biegły z dziedziny włókiennictwa. Analiza wykazała jednoznacznie, że odzież ta nie została rozerwana tylko rozcięta ostrym narzędziem takim jak choćby żyletka. A trudno chyba wyobrazić sobie, że w trakcie ucieczki z pędzącego auta, która trwa kilka do kilkunastu sekund, któryś z porywaczy miał czas na to, by sięgnąć po żyletkę (jeśli w ogóle ją miał przy sobie) i precyzyjnie rozciąć tkaninę. Zebrany przez prokuratora Witkowskiego materiał dowodowy wskazuje na to, że Chrostowski po prostu wysiadł z fiata przed Przysiekiem, bo taki był plan.
Łomianki, Kazuń, Bydgoszcz
Proboszcz bydgoskiej parafii, w której 19 października 1984 roku ks. Jerzy głosił kazanie, postanowił wysłać po niego swego zaufanego kierowcę o nazwisku Wilk. Kiedy dowiedział się, że ks. Popiełuszko ma już kierowcę, zdecydował, że Wilk i tak pojedzie do Warszawy i będzie jednocześnie pilotem i eskortą ks. Jerzego. Po konsultacji telefonicznej z księdzem i z Chrostowskim, ustalili, że Wilk nie będzie jechał aż do samej Warszawy, ale poczeka na auto księdza w Łomiankach.
19 października Chrostowski z ks. Jerzym wyjechał z Warszawy, przejechał przez Łomianki - nie zatrzymując się i nie rozglądając za samochodem Wilka – i skierował się na Kazuń. Jak ten pomysł wyjaśnił księdzu? Co wydarzyło się w Kazuniu? Nie wiemy. Wiemy natomiast, że wrócili z Kazunia do Łomianek i w towarzystwie auta Wilka dojechali do Bydgoszczy. Prokurator Witkowski podejrzewa, że pierwotny plan porywaczy był taki, by zamiast do Bydgoszczy „odstawić” ks. Popiełuszkę od razu do Kazunia, gdzie znajdowała się baza wojskowa i gdzie jak ustalono – już od 10 października – czekał na kapłana przygotowany na jego uwięzienie bunkier. Ponieważ jednak nieoczekiwanie pojawił się pan Wilk, plan ten spalił na panewce i trzeba było stworzyć nowy. Według wiedzy ww. prokuratora ks. Jerzy mógł trafić do tego bunkra jeszcze 19 października i najprawdopodobniej tam był przetrzymywany i torturowany aż do 25., kiedy to zakończył życie. Do Wisły we Włocławku jego martwe ciało zostało wrzucone z 25 na 26 października.
Coraz głośniej mówi się już, że kapłan został porwany przez tajne służby w celu zwerbowania do współpracy. Ks. Jerzy miał wkrótce wyjechać do Rzymu, a ponieważ cieszył się sympatią Jana Pawła II, byłby doskonałym agentem służb komunistycznych w Watykanie. Jak twierdzi prokurator Witkowski sprawa zabójstwa kapelana „Solidarności” pozostaje od lat nierozwiązana z powodu braku woli politycznej. Mimo, że niewiele już trzeba, by ją sfinalizować. Prokurator, dziś już w stanie spoczynku, ujawnił w ostatnim czasie te fakty, do których IPN otworzył już dostęp. Wciąż jednak nie znamy tych, które nadal objęte są tajemnicą śledztwa.
Tekst Aleksandra Polewska – Wianecka
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!