Bajka o Janku i bryle złota (2)
Opowiadania, które Joseph Ratzinger wplatał do swoich wywodów, pozwalają na śledzenie ewolucji, jaką on sam przechodził. W przedmowie do pierwszego wydania „Wprowadzenia w chrześcijaństwo” przytoczył słynną bajkę ,,o szczęśliwym Janku, który otrzymał bryłę złota”.
Niezwykły skarb wkrótce zaczął przeszkadzać i ciążyć swojemu posiadaczowi. Jak głosiła opowiadana historia, bryła wydawała się Jankowi ,,zbyt kłopotliwa i ciężka, zamieniał ją więc kolejno na konia, na krowę, na gęś, wreszcie na osełkę, i tę ostatecznie rzucił do wody”.
Sprawy się komplikują
Należy najpierw zauważyć, że to nie sam autor tekstu, ale wyobrażony sobie przez niego krytyczny obserwator współczesnej teologii, mógłby, zdaniem Ratzingera, skojarzyć jej rozwój z przebiegiem akcji przypowieści, w której trakcie niefrasobliwy bohater stopniowo pozbywa się drogocennego skarbu rozmieniając jego wartość na drobne. I to nie bezpośrednio Joseph Ratzinger, ale ,,dzisiejsi chrześcijanie” zaniepokojeni są wnioskami, które na podstawie bajki odnieść można do teologii, mianowicie, ,,czy może teologia ostatnich lat nie poszła taką właśnie drogą zamiany złota na osełkę”. Rozwój wydarzeń potwierdził co prawda słuszność takich obaw, ale czy żywił je sam profesor, czy podzielał, inaczej mówiąc, troskę wspomnianych przez siebie ,,dzisiejszych chrześcijan”? Czy zgadzał się z nimi, czy też dystansował od ich zmartwień? Czy krytyczny obserwator i ,,dzisiejsi chrześcijanie” są figurą, niejako maską samego Ratzingera, czy retorycznym środkiem służącym mu do polemiki z oponentami? Jakie stanowisko w gruncie rzeczy on sam zajmuje?
Otóż myśl profesora nie dostarcza łatwej odpowiedzi, ponieważ rozwija się w pełen paradoksów, zaskakujący sposób. Ks. Ratzinger dopiero co analitycznie i precyzyjnie rozważał niepokój powodowany aktualną nonszalancją i odruchem porzucania całego bogactwa katolickiej nauki, by następnie uznać, że stawiane w związku z tym pytania są jednak ,,zbyt ogólne”. Mało tego, ,,nie są słuszne”. ,,Nie są słuszne” wszystkie te wątpliwości, które odtworzył właśnie z taką dokładnością, że można byłoby sądzić, iż uznaje je za własne. Kwestię ,,czy może teologia ostatnich lat nie poszła taką właśnie drogą zamiany złota na osełkę”? autor, niejako wbrew zaprezentowanej przed chwilą interpretacji przypowieści, rozwiązuje dość prosto: ,,Nie można bowiem zgodnie z prawdą twierdzić, że «nowoczesna teologia» w ogóle weszła na taką drogę”. Jeśli zatem nie weszła, to zmartwienia ludzi zaniepokojonych o przyszłość wiary wydają się chyba nieuzasadnione. Ks. Ratzinger tylko zreferował niejako ,,od wewnątrz” ich zatroskanie, ale sam odżegnuje się od ich obaw. Tak wszakże do końca nie jest, bo w następnym zdaniu czytamy: ,,niemniej (…) nie można zaprzeczyć, że szeroko rozpowszechnione nastawienie podtrzymuje ten kierunek, który rzeczywiście prowadzi od złota do osełki”. A zatem problem, który został przywołany istnieje i jest poważny. Jak jednak odnosi się do niego Joseph Ratzinger? Czy chce podjąć walkę w obronie złota pełni katolickiego depozytu? Jeżeli złoto to uważa on za wartość to kolejne zdanie jego wywodu wyróżnia się zadziwiającym fatalizmem. Ks. Ratzinger pisze bowiem: ,,Nie można przeciwstawić się temu kierunkowi, obstając przy szlachetnym metalu dawnych sformułowań”. A zatem czy chce on te ,,dawne sformułowania”, być może formuły dogmatyczne, zmieniać, modyfikować, przekształcać? I to nie jest pewne, gdyż pisze, że ,,bryła metalu”, która ,,ostatecznie pozostaje”, ów ciężar, ,,w zamian za swoją wartość daje możliwość prawdziwej wolności”. I znów nie wiadomo, czy ,,w zamian za swoją wartość” oznacza, że wspomnianą ,,możliwość prawdziwej wolności” daje wtedy, gdy go się zachowuje, czy też, wręcz przeciwnie, wtedy gdy się go porzuca?
Na rzecz wiary, ale w imię człowieka?
Wydaje się, że niejasność, wieloznaczność myśli autora „Wprowadzenia w chrześcijaństwo” odzwierciedla jego ówczesną intelektualną, a może i duchową sytuację. Jest rok 1968. Ks. Ratzinger dokonuje próby zdiagnozowania kondycji chrześcijaństwa (czyli w gruncie rzeczy katolicyzmu) na Zachodzie, ale ujawnia jednocześnie własne rozterki. On sam jakby znajdował się na rozdrożu. Dotychczas był postępowym teologiem, jednym z liderów awangardy, która potraktowała sobór jako historyczną i szczęśliwą okazję dla dokonania ,,przyspieszenia”, wdrożenia w obrębie najpierw teologii, a potem w całym Kościele zmian mających zapewnić mu nową świeżość, wiarygodność i swobodę ruchów w gwałtownie przeobrażającym się świecie. W świetle tych ambicji spuścizna poprzednich epok, która składała się w dużej mierze na ową bryłę złota dźwiganą przez nieszczęsnego Janka, mogła wydawać się spowalniającym wędrówkę naprzód balastem. Ten punkt widzenia widać bardzo dobrze w momencie, gdy Ratzinger deklaruje intencję z jaką napisał swoje dzieło. Jego książka ma pomóc ,,w zrozumieniu na nowo, że wiara umożliwia człowiekowi w dzisiejszych czasach bycie naprawdę człowiekiem, ma wyłożyć wiarę bez niepotrzebnej gadaniny, ukrywającej z trudem duchową pustkę”. Uderza więc najpierw cel ściśle antropologiczny (jeśli nie wręcz antropocentryczny): umożliwić dzięki wierze człowiekowi bycie naprawdę człowiekiem, po drugie zaś skłonność by dopatrywać się gdzie indziej (gdzie?) niepotrzebnej gadaniny i ukrywania duchowej pustki. Ratzingera najwyraźniej motywuje krytyczny stosunek do wspomnianej gadaniny i pustki. Uważa, że sam przekaże wiarę lepiej, nie powielając schematów, nie uczestnicząc w pustosłowiu.
Problem w tym, że w ciągu wieków treść wiary nierozdzielnie zrastała się z formą przekazu, a miarą autentyczności, katolickości przedstawianej nauki była dla Kościoła przede wszystkim jej dawność, starożytność, rodowód tak odległy, że można go było w końcu powiązać z apostolskością, z pochodzeniem od Apostołów i pierwszych świadków Jezusa. Nowość budziła zawsze podejrzenia, silną potrzebę sprawdzania, czy zgadza się ona z początkami wiary, czy odpowiada regule organicznego rozwoju doktryny już w V wieku sformułowanej przez św. Wincentego z Lerynu, a w XIX wieku wyłożonej systematycznie przez Johna Henry’ego Newmana (obecnie również świętego). To kard. Newman, niejako na potrzeby epoki nowożytnej, udowodnił, że długa, historyczna ciągłość jest prawdziwym probierzem katolicyzmu, i że kto zanurza się w historię musi potwierdzić jego prawomocność oraz stać się katolikiem, jeśli jeszcze nim nie jest. Długowieczność katolickiej myśli i wiary musiała przejawiać się w postaciach nie do końca zapewne zrozumiałych dla współczesnego (czyli XX-wiecznego) człowieka. Czy należy w związku z tym bezapelacyjnie je odrzucić? Ks. Ratzinger tego nie mówi. Raczej zastanawia się, waha, waży racje. Chciałby pomagać współczesnym ,,w zrozumieniu na nowo”, wykładać im wiarę, i zgodnie ze specyficznymi ich potrzebami, i zarazem w wierności źródłom objawienia. A ponieważ jest już środek roku 1968 autor musi być świadkiem tego, jak rewolucja rozprawia się z całą bezwzględnością ze spuścizną pokoleń. W obliczu jej postępów dalsze trwanie na awangardowych pozycjach grozi zerwaniem z dziedzictwem i historyczną ciągłością, dzięki której (jak uważał choćby Newman) odkrywa się katolicyzm i jest się katolikiem. Wiemy, że w następnych latach ks. Ratzinger będzie stopniowo równoważył i łagodził swoje reformatorskie nastawienie, zwracając się coraz bardziej w stronę tego, co nazwał ,,hermeneutyką ciągłości”. Będzie bardzo wiele robił, aby uzgodnić dorobek i recepcję soboru oraz własne naukowe osiągnięcia z nauczaniem Kościoła w poprzednich epokach (choć pasja krytyczna wobec pewnych dawnych nurtów teologicznych właściwie go nie opuści). Tym niemniej na kartach „Wprowadzenia w chrześcijaństwo” dalej jesteśmy świadkami trawiącego go napięcia. Ks. Ratzinger odmalowuje zda się zewnętrzne niepokoje współczesnej mu epoki, ale przecież wyraźnie widać, że sam je odczuwa. Ilustracją zjawiska są następne opowiadania i sugestywne metafory zamieszczone w książce. ■
Tekst ks. Piotr Jaroszkiewicz
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!