TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 21 Lipca 2025, 19:47
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Sin city

Sin city

Nazwę Las Vegas zawdzięczamy hiszpańskiemu badaczowi, a zarazem handlarzowi, Antonio Armijo. Przemierzając szlak Old Spanish Trail z Teksasu w kierunku północno-zachodnim natrafił na miejsce, w którym pustynny krajobraz niespodziewanie zastępowały artezyjskie studnie i pełne strumieni zielone łąki, czyli vegas w języku hiszpańskim. Dzisiaj przybywając do Miasta odkrywamy podobny kontrast, z tym że zamiast łąk, w zdumienie wprawiają wyszukane kształty Luxora i innych przybytków hazardu.

Dwa tygodnie temu obiecałem Wam kilka słów o Sin City, czyli „mieście grzechu”, bo tak najczęściej mówi się o Vegas. Jak najbardziej uzasadnione jest pytanie, co robi ksiądz w „mieście grzechu”, ale odpowiedź mogłaby być bardzo prosta: jeśli nie tutaj najbardziej potrzeba ewangelizacji, to gdzie? Jednakże nie ukrywam, że jestem w Vegas tylko przejazdem, nie pierwszy zresztą raz. Jak tłumaczyłem kilka tygodni temu, dziwnym trafem do tego miasta bilety lotnicze mają zawsze przystępne ceny, podobnie koszt wynajęcia samochodu, a w mających po trzy, cztery tysiące pokoi hotelach nigdy nie brakuje miejsca i nawet tam ceny są niewygórowane (dodajmy jeszcze, że dziewiętnaście spośród dwudziestu pięciu największych pod względem liczby pokoi hoteli na świecie znajduje się właśnie tutaj). Więc choć nie korzystam z żadnych miejscowych atrakcji (możecie wierzyć, bądź nie, ale nigdy nie wydałem nawet jednego centa na jakąkolwiek formę hazardu w tutejszych przybytkach), to miasto położone pośrodku pustyni jest moją bazą wypadową na zachodnie stany.

 

Kicz, ale za to jaki!

Po blisko czterech dniach obcowania z tym, co Bóg „wyrzeźbił” przez miliony lat na styku dzisiejszych stanów Utah i Arizony i czterech godzinach jazdy samochodem docieram około 24.00 na lotnisko w Las Vegas (stan Nevada). Mój samolot odlatuje o 9.00 następnego dnia i nie uśmiecha mi się pozostawienie w jakimś kiepskim motelu kolejnych kilkudziesięciu dolarów za noc, która już niemal w połowie się dopełniła. Dlatego decyduję się na zakończenie mojej wyprawy mocnym akordem, a konkretnie długim, nocnym spacerem po Las Vegas Strip, czyli około siedmiokilometrowym odcinku Las Vegas Boulevard, gdzie skoncentrowane są najbardziej znane hotele i kasyna. Wiecie jak to jest: tak jak w Nowym Jorku, niemal każdy szanujący się mieszkaniec Starego Świata chce zobaczyć Times Square nocą, by potem stwierdzić, że jest to piramidalny kicz niegodny uwagi, podobnie dzieje się w Vegas. Za dnia miasto jest szare i nieciekawe, a jeszcze widać otaczający je pustynny krajobraz; natomiast nocą niesamowite oświetlenie sprawia, że prawie każdy daje się, choć przez chwilę, nabrać na wypisane na tablicy słowa: Welcome to fabulous Las Vegas (Witaj w bajecznym Las Vegas), by oczywiście na drugi dzień określić to, co się zobaczyło największym blichtrem wszechświata. Notabene, podobno ten największy blichtr jest jedynym dostrzegalnym z orbity okołoziemskiej (chodzi o reflektor na szczycie piramidy hotelu Luxor, którego wiązka światła jest uznawana za najjaśniejszą na świcie, ponad 42 miliardy kandeli).

Pomyślałem, że warto wydać kilkanaście dolarów na busik z lotniska do Strip i z powrotem, zrobić kilka fotografii, poobserwować ludzi i w ten sposób przeczekać brakujące do rana godziny. 

 

Kac Vegas nie jest śmieszny

I tak około 1.00 staję przed hotelem Monte Carlo i daję się ponieść tłumom przelewającym się przez główną ulicę Vegas. O tej porze jest już za późno, aby zobaczyć słynne spektakle, jak ten przed hotelem Tresaure Island z walkami pirackich okrętów, wystrzałami armat i łamaniem się masztów, czy symfonię fontann przed hotelem Bellagio. Natomiast można zobaczyć zupełnie inny spektakl: ludzi, którzy wraz z upływem godzin i pieniędzy w portfelach stają się coraz bardziej godni pożałowania. Ci, którzy jeszcze kilka godzin wcześniej, na fali jakiejś euforii i pod wpływem używek, czuli się panami świata, około czwartej czy piątej rano, często w jednym bucie i z kacem, który bynajmniej nie jest taki śmieszny, jak ten z modnego ostatnio filmu, szukają drogi do swojego hotelu, czy pokoju w nim. Już nie słychać tych tryumfalnych krzyków, śmiechu i wznoszonych toastów. Usłyszeć natomiast można przekleństwa, kłótnie, a nierzadko i krzyki przerażenia, gdy bandy pijanych młodzieńców stają się agresywne wobec samotnych kobiet.

 

300 słonecznych dni w roku

Kiedy już ci amatorzy szaleństw i hazardu (słowo to pochodzi z języka arabskiego: az-zahr znaczy „kostka”, albo „gra w kości”, a w języku angielskim przyjęło się tłumaczenie „niebezpieczeństwo”, „ryzyko”) obudzą się rano ze wszystkimi przykrymi objawami, tak zdrowotnymi, jak – nazwijmy je – bankowo-portfelowymi, to przynajmniej mają szansę, że trafią na jeden z 300 słonecznych poranków, a może bardziej popołudni, jakimi charakteryzuje się to miasto wzniesione na pustyni. Niestety, ta wysoka statystyka słonecznych dni w ciągu roku jest proporcjonalna do jednego z najwyższych w USA współczynnika samobójstw. Badania dowodzą, że wyprowadzenie się z Vegas zmniejsza prawdopodobieństwa samobójstwa aż o 40 %. Nie będę pisał o bardzo wysokim procencie rozwodów, bo tak samo o nie łatwo, jak o przysłowiowe już zawarcie ślubu w tym miejscu. Tam gdzie małżeństwo zostało sprowadzone do poziomu fast-foodowych restauracji w wersji drive-thru (bez wysiadania z samochodu), trudno się dziwić, że tak łatwo, za przeproszeniem, wszystko zwrócić.

Jakże miło znaleźć się wczesnym rankiem na lotnisku z poczuciem, że choć otarł się człowiek o „miasto grzechu”, to może spokojnie patrzeć w lustro i niczego nie żałować. I choć jest niewyspany, to przecież wszystko pamięta. I żaden nieżyt żołądka nie męczy, ani żaden wirus portfela nie spustoszył. Tak, dobrze być wolnym.

Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!